wtorek, 31 grudnia 2013

Dzisiejszej nocy

Dawno nie oglądałam tak dobrego filmu. Życie jest ostatnio takie puste. Nie moje. W ogóle. Takie filmy to zmieniają. A ostatnio się ich nie robi. Jak dobrze znaleźć coś jednak.
"Last night" powstało 3 lata temu. Pokrzepiające, że taki film powstał tak niedawno. Dlaczego nie powstają już klasyki? Bo są za młode, zgadzam się. Kiedyś może będą klasykami. Ale dlaczego tak powszechnie uznaje się, że nic nowego, dobrego nie powstaje. W sztuce w ogóle, nie tylko w filmie. Ten obraz temu przeczy.
Wspaniała historia o miłości, wierności. Poruszająca bardzo głęboko. Słowo miłość za bardzo już się wytarło, ale nie mam ochoty szukać innego. Ten film wydobędzie z tego wyrazu tyle, że tylko bym się ośmieszyła próbując znaleźć coś sama.
Naprawdę polecam.
filmweb

wtorek, 26 listopada 2013

Myśli na dziś

Oto mój ciąg myślowy na dziś:
Siedzę na angielskim. Rozmawiamy o muzyce, kiedy jej słuchamy, po co jej słuchamy, jak długo, jak często, jakiej? Ja słucham dużo muzyki, nawet bardzo, może za dużo? (Po zajęciach, w autobusie, ze słuchawkami w uszach.) Jak mogę być dziennikarką skoro odcinam się od świata i go nie słucham? Jak ja chcę odnieść sukces. I nagle! Zwrot akcji! Ipod mi padł, więc siłą rzeczy zaczynam słuchać rozmów pasażerów.
Dalszy ciąg ciągu myślowego - ludzie gadają strasznie nudne rzeczy w tramwajach, autobusach, w ogóle wszędzie, gdzie mogę ich legalnie podsłuchiwać. Po co więc to robić? Jedyna ewentualność jest taka, że mówią rzeczy nieodpowiednie do tego miejsca, ale kogo to interesuje w sumie?
Mogę słuchać muzyki do woli. Koniec.

poniedziałek, 25 listopada 2013

Dosięgnąć Richarda

Zdarza się czasem, że jakaś konkretna piosenka przemawia do nas, jakby była specjalnie dla nas napisana, prawda? To się zdarza. Ale pierwszy raz w życiu mi się zdarzyło, że słuchając konkretnego kawałka przyszło mi do głowy, że jest o kimś innym, w sensie, że przemawiałaby tak do kogoś innego. To super dziwne uczucie i korci mnie, żeby sprawdzić, czy mam rację, ale uważam, że to by było bezczelne. "Hej, patrz, znalazłam Ci piosenkę, która odbije Ci się w duszy"- brzmi trochę zarozumiale. Więc zostawię sobie to odkrycie dla siebie.
Poza tym w moim obecnym mieszkaniu stoi radio ustawione na jakąś nacjonalistyczną stację i leci tylko polska muzyka, która przeważająco jest raczej do dupy, ale ostatnio leciało coś, co nie dość, że mi się spodobało, to jeszcze się z tym utożsamiłam. Szaleństwo. Szaleństwo i dno kulturowe.
Oczywiście, że nie wrzucę tu linków do żadnej z tych piosenek, ale za to! Mayer Hawthorne, poza tym, że zdecydowanie jest gejem i tego nie wie, to daje radę na tej płycie, a ta piosenka, to mój najnowszy faworyt, więc zapraszam. Jednak nie, bo nie mogę tego znaleźć w wyszukiwarce, jak tu chcę włączyć film. To sobie wpiszcie normalnie w youtube Reach Out Richard by Mayer Hawthorne i pierwsze wam wyskoczy.
ps. A jak się wpisze w grafikę google "music for my soul" to wychodzą same emo/manga rzeczy.


poniedziałek, 18 listopada 2013

Smutne olśnienie

Kolejna rozkmina filmowa. Jeśli nie oglądam akurat Eternal sunshine, to zapewne zmieniłam płytę na My blueberry nights - mój drugi klasyk. Film podzielony jest na kilka wątków, czyli etapów podróży głównej bohaterki. I jednym z przystanków Elizabeth jest Memphis. Poznaje tam nieszczęśliwego policjanta alkoholika, a później żonę, która od niego odeszła. Wiele razy oglądałam ten film, naprawdę, jakieś 15 co najmniej, ale ten fragment filmu nigdy mi się za bardzo nie podobał. Wydawał mi się trochę nudny. A ostatnio mnie olśniło. Wątek mnie nudził, bo go nie rozumiałam, wydawało mi się, że wszystko, co wydarzyło się w Memphis to wspaniały przykład irracjonalnych zachowań człowieka. Teraz myślę, że wszystko miało jednak jakiś sens. Policjant ze złamanych sercem, który wciąż wierzy, że jego małżeństwo przetrwa i zapija swoje smutki to w miarę standardowy schemat. To rola Rachel Weisz jest tu bardziej złożona. Chociaż teraz jak o tym piszę, to uświadomiłam sobie, że to wcale nie było takie trudne do ogarnięcia ani nie jest takie niezwykłe, ale cóż. Nie znaczy to, że nie porusza. No więc Sue Lynne, bo takie jest imię bohaterki, odeszła od męża, owszem, ale wciąż go kocha. I chociaż bardzo chciałaby zostawić przeszłość i jego za sobą, to nie potrafi. Może być podła dla męża, może udawać, że nic dla niej nie znaczy i poznawać kolejnych mężczyzn, ale ona cały czas należy do niego. Więc kiedy on umiera, ona umiera także.
Smutne, prawda?
A tak na rozluźnienie, piosenka z filmu, bardzo ładna.

wtorek, 29 października 2013

Moje sposoby na fortunę

Dostałam rozkaz, że mam tu coś napisać, to sobie tak myślę, że podzielę się swoimi genialnymi pomysłami na zarobienie fortuny, bo taki ze mnie Mistrz Biznesu, że bezcenne idee wrzucam do neta :D
Pomysł numer jeden już się tu pojawił - te taksówki. Ja myślę, że w tym jest potencjał, czysta żyła złota czy jak. No powiedzcie: sam pomysł sprzedać, a niech sobie te szkoły chociaż jakąś minimalną stawkę wezmą za "kurs" (kurs w sensie taksówkarskim, a nie naukowym). No ale to już było.
Po drugie primo - Zapominajki. Mam pomysł na taki concept strore czy jak to się nazywa. Chodzi o to, żeby sprzedawać autorskie, disegnerskie i w ogóle super fancy rzeczy, które pomogłyby zapomnieć o czymś/kimś. Na przykład domowe lody (pakowane albo w rożkach), a do tego miski, łyżki i cały potrzebny osprzęt. Albo metalowe kubełki i fikuśne zapałki, jeśli ktoś wierzy, że palenie przedmiotów związanych z niechcianą w pamięci osobie pozwoli ją z tej pamięci wyrzucić. No i w sumie myślę, że to serio mogłoby się sprzedać, więc nie wiem po co o tym piszę...
Trzeci pomysł to zostać tajską prostytutką, ale w sumie nie wiem czy takie dużo zarabiają, więc tutaj pewne ryzyko porażki się pojawia.
No. A w sumie to mam nadzieję, że ludzie będą chcieli mi płacić grube miliony za moje pisanie. Zobaczymy w listopadzie.
Bierzcie i dzielcie się. Jak zobaczę sklep z zapominajkami gdzieś to wcale nie będę zła. Zakręci mi się tylko łezka w oku - dumy i wzruszenia.
A tymczasem zaproponuję tutaj utwór muzyczny moim zdaniem bardzo spoko, dzisiaj odkryty i mimo, że ma 7 minut to nie jest jazzem. No i muszę przyznać, że w tym teledysku wygląda całkiem całkiem, nawet nie jak ciota.

sobota, 26 października 2013

o Kochanych Kłopotach

Będzie dwuznacznie. Po pierwsze zadziwia mnie, że po obejrzeniu jakieś zylion razy wszystkich odcinków wszystkich sezonów amerykańskiego serialu Gilmore Girls (tak - przetłumaczone na Kochane Kłopoty) wystarczyła mi jakoś roczna chyba przerwa, żeby znów zapragnąć obejrzeć zylion pierwszy raz wszystkie odcinki. Może to z potrzeby powrotu do starych czasów. To niesamowite, że za każdym razem kiedy oglądam ten serial albo czytam swoją ulubioną książkę z dzieciństwa (Zaczarowane Baletki), ogarnia mnie poczucie komfortu i akceptacji własnej osoby. Jeśli to ma jakiś sens. Może zaczęłam znowu oglądać serial, bo życie jest ostatnio do dupy. W każdym razie fajnie się ogląda coś, co się oglądało lata temu i to coś się w ogóle nie zmieniło, a ja tak.
Zmiany są też do dupy. I kłopoty też są do dupy, więc nie wiem, po co ktoś tak idiotycznie nazwał serial. Kochane Kłopoty - kto niby kocha swoje kłopoty?
No nic to, wrzucę wam zdjęcie jak bym chciała wyglądać jakbym mogła. Celowo takie mało wypasione, żeby pokazać, że ona jest ładna nawet bez blingu. A zdjęcie z wikipedii.

środa, 23 października 2013

Darmowe taksówki są możliwe!

Naszła mnie dzisiaj taka myśl po drodze do domu, kiedy mijałam L-kę (znaczy ten samochód do nauki jazdy). Do przystanku miałam jeszcze kawałek, a od przystanku drugi kawałek do domu, a w sumie czemu by ta L-ka nie miała mnie podwieźć? Czemu nikt jeszcze nie pomyślał, że można by wykorzystać te jeżdżące bez sensu samochody do czegoś pożytecznego? Można by stworzyć całą sieć darmowych taksówek - L-ek. Dzięki temu adepci kierownicy poznawaliby miasto, bo nie oszukujmy się, instruktorzy jeżdżą zawsze tymi samymi trasami, a mieszkańcy mieliby darmowy transport publiczny, na którym tak naprawdę nikt by nie tracił, bo przecież to paliwo i tak się wychlapuje bez sensu.
Mam wrażenie, że nikt o tym nie pomyślał, bo to musiałoby się opierać na życzliwości ludzi i odrobinie dobrej woli, żeby taki system wdrożyć. Chyba, że po prostu wożenie pasażerów w samochodach służących do nauki jazdy jest niezgodne z prawem, a ja jestem głupia. To też jest możliwe.

poniedziałek, 14 października 2013

Bardzo stymulująca intelektualnie notka

No więc postymulujmy się trochę. Jakiś czas temu Ktoś pokazał mi na youtubie całkiem ciekawy cykl filmików "Kościół, budowniczy cywilizacji", w którym mądry człowiek (historyk i ekonomista, dziwniejszego połączenia chyba nie ma) obala pewne mity związane z Kościołem Katolickim jako tą przebrzydłą instytucją hamującą Postęp. Wrzucę sobie tutaj linka do jednego z niewielu odcinków, które do tej pory widziałam, o Galileuszu i mam nadzieję, że znajdę czas oglądać dalej.

I dalej, o czym innym. Dzisiaj miałam pierwszy wykład z filozofii samotności, kurs ogólnouniwersytecki, więc mam nadzieję, że pojmę. Zaczęliśmy od założenia, że współcześnie panuje moda na samotność, w związku z czym stała się ona gadżetem kulturowym i uległa zbanalizowaniu. A co najważniejsze, przez wkroczenie samotności do kultury masowej, wszyscy zostali nią "zarażeni". No i mój profesor twierdzi, że to właśnie z powodu tej mody zjawisko się rozpowszechniło, ubiera te swoje tezy w wiele mądrym słów i autorów, a ja w międzyczasie pomyślałam sobie dwie rzeczy. Po pierwsze, że w zasadzie to chyba po prostu świadomość ludzi wzrosła, bo samotność po prostu jest obecna przy człowieku (chyba, że ktoś w to nie wierzy albo się z tym poglądem nie zgadza), a po drugie, że mam zdecydowanie umysłowość tradycyjną, że tak to nazwę. Tzn. zawsze sprowadzam sobie w głowie skomplikowany i naukowy wywód profesorów do parteru, przez takie właśnie refleksje jak ta przed chwilą. Ja rozumiem, że można badać, czemu tak się dzieje, że ludzie są samotni, że można samotność wziąć pod lupę, tysiącami słów opisywać to, jak ludzie teraz są samotni, a kiedyś też byli, ale o tym nie myśleli. Tylko nie wiem, dla mnie nie ma już zabawy, kiedy wszystko wydaje mi się takie oczywiste.
No chyba, że po prostu nie rozumiem, o czym do mnie mówią. Wtedy udaję, że wszystko rozumiem, ale do parteru już nic nie sprowadzam. I czuję się inteligentna dopiero wtedy. Bo takie trudne rzeczy przede mną...

wtorek, 8 października 2013

Nowy projekt - analiza

Dostałam całkiem ciekawe zadanie semestralne na studiach
 i żeby bardziej się do niego przyłożyć, postanowiłam się nim podzielić tu.
Muszę przeczytać wybraną lekturę i ją opracować,
żeby potem mieć o czym rozmawiać z wykładowcą.
Póki co zainteresowały mnie 3 książki i tak sobie myślę,
że postaram się przeczytać je wszystkie, w związku z czym
spodziewajcie się jakichś moich uwag na ich temat kiedyś.
Na pewno nie za szybko.










Póki co, dla ciekawych, podaję tytuły:
F.A. von Hayek "Droga do zniewolenia" - to wybrałam, bo w środowiskach liberalnych Hayeka otacza się kultem, więc jestem ciekawa
"Zjawisko szaleństwa w kulturze" pod redakcją Kasprowicz, Drelicha i Kopycińskiego - po pierwsze dlatego, że to książka wykładowcy ;), a po drugie dlatego, że szaleństwo jest pociągające.
B.R. Barber "Konsumowani. Jak rynek psuje dzieci, infantylizuje dorosłych i połyka obywateli" - bo dobry tytuł, temat bardzo na czasie, chociaż trochę już dla mnie przegadany. No zobaczymy.

A tymczasem uwaga na boku - jestem w ciężkim szoku, jak mocni są starsi ludzie. Ostatnio byłam na różańcu (chyba pierwszy raz w życiu, ale zawsze musi być ten pierwszy raz), który trwał jakieś pół godziny - oczywiście na klęczkach. Ja przy trzeciej dziesiątce myślałam, że odpłynę, a seniorzy trzymali się twardo przez cały różaniec. Niesamowite!

sobota, 5 października 2013

Odkrywanie/interpretowanie

fot. http://www.dovesandserpents.org/wp/2010/11/eternal-sunshine-of-the-spotless-mind/
Zawsze się cieszę, kiedy w oglądanych ileś już tam razy filmach znajduję coś nowego. Szczególnie w moim ukochanym filmie - Eternal Sunshine of the spotless mind (tytuł polski: Zakochany bez pamięci, już nawet nie chce mi się wkurzać na tłumaczenie...). Rok temu w ramach studiów pisałam analizę tego filmu, oglądałam go jakieś zylion razy, poznałam go na pamięć i myślałam, że już nic więcej z niego nie wyciągnę. Zresztą na marginesie dodam, że wybranie na temat pracy naukowej ulubionego filmu to fatalna decyzja i nikomu nie polecam. Nie oglądałam go od tamtego czasu ani razu i dopiero teraz nabieram na to ochoty. A wszystko ze względu na to, że znalazłam w nim coś nowego! I to bez oglądania.
fot: filmweb
Ale najpierw troszkę streszczę fabułę, żeby było wiadomo, o czym piszę. Joel i Clementine są w dość burzliwym związku, który kończy się tym, że wzajemnie wymazują się sobie z pamięci (takie triki z Ameryki, że szok). Clementine poznaje nowego chłopca. No i to tyle, żeby było jasne wszystko.
Jest taka scena w tym filmie, w której Clementine dzwoni do swojego nowego chłopaka cała zapłakana, on do niej przyjeżdża, a ona w histerii. Powtarza bez przerwy, że nic nie ma sensu. Później jadą nad rzekę, nad którą ona kiedyś była z Joelem, Patrick (nowy chłopak) wykorzystuje stary tekst Joela (nie ważne, skąd go zna), Clem się denerwuje i go rzuca (chociaż nie pamięta tamtych słów Joela, bo je usunęła z pamięci). No i tyle. Kiedyś nie rozumiałam za bardzo tej sceny i tłumaczyłam ją wybuchowością i lekką nieobliczalnością głównej bohaterki, ale! Ostatnio pomyślałam sobie: a jeśli ona usunęła sobie wspomnienia, ale nie usunęło to bólu? Jeśli Clementine kocha Joela tak bardzo, że nie wystarczy tylko wyrzucić go z myśli? Bo czy miłość to tylko wspomnienia i myśli o kimś? Może ten okropny ból z nią został, a ona po prostu nie potrafi go wytłumaczyć, umiejscowić?
Tym razem nie cieszyłam się tak bardzo z odkrycia.

środa, 25 września 2013

Kobiecy romantyzm

zdjęcie ze strony: http://www.touchofart.eu
Do tego posta zainspirowała mnie Marcelina, która skomentowała notkę o gejach. Marcelina napisała, że jest niepoprawną romantyczką i to napędziło moją machinę myśli. Bo ja się zastanawiam, czy to z romantyzmem kobiet jednak nie jest tak, że one po prostu oczekują baaardzo dużo romantyzmu od mężczyzn? No bo zastanówcie się, kto tak naprawdę zawsze robi te potężne gesty miłości, kto wygłasza wzruszające mowy, kto robi z siebie kompletnego idiotę w imię miłości? Zawsze mężczyzna. To Harry był romantyczny, nie Sally. To pan Darcy okazał się tak zakochany w Lizzy, że porzucił dla niej swoją twardą pozę.
Kobiety oczekują romantyzmu, ale same są dość zdystansowane, czyż nie? Mężczyzna zakochuje się kompletnie i nieodwracalnie. Kiedy już raz podejmie decyzję, że chce być z Tą kobietą, to już nie ma wątpliwości. A kobieta? Ona musi do tego dojrzewać, musi przemyśleć, musi odepchnąć wszystkie wątpliwości, które jej się nasuwają.
Nie mówię, że na pewno mam z tym rację. Ale kiedy obserwuję różne pary, to wydaje mi się, że tak właśnie jest.

sobota, 21 września 2013

Żeby zostać Październikiem, trzeba zacząć od stycznia.

Była sobie taka bajka, której bohater - Październik był takim chłopem, co to go nic nie ruszy. Wszystko robił z rozmachem. Mój tata dostał taki przydomek i pewnie już do końca swych dni zostanie Październikiem. A ja, jako mała dziewczynka patrząc na tatę, uczyłam się jak powinien zachowywać się mężczyzna. I oczywiście trochę się zdziwiłam, kiedy mój chłopak najpierw googlował, jak przepycha się zlew, bo nie wiedział.
Później przyjaciółka opowiadała mi, jak jej narzeczony też znalazł się w sytuacji zapchaniowo-rurowej, ale nic nie googlował tylko poszedł na żywioł i zalał szafkę, a ona się śmiała, bo jak prawdziwa kobieta XXI wieku jest bardzo wyemancypowana i sama wie, jak powinno się przepychać zlew, więc tylko złośliwie czekała na porażkę mężczyzny.
A mnie naszła taka refleksja, że przecież nie wszystko umie się od razu. Tak mi się tylko wydawało, bo "poznałam" swojego tatę, jak już zdążył się wszystkiego nauczyć. A później oczekiwałam tych samych umiejętności od mojego rówieśnika. (Gdybym była tak samo wymagająca wobec siebie, to jeszcze, ale ja za cholerę nie wiem, czym powinno się spierać plamy z wina na przykład albo takie inne.) Teraz się cieszę, że mój chłopak jest na tyle ogarnięty, że najpierw się uczy, a potem coś robi, dzięki czemu nigdy mi nic nie zalał, a wszystko jest naprawione. I pewnie nasze dzieci też będą go nazywały Październikiem, a tylko ja będę wiedzieć, że kiedyś był Styczniem.
Ps. Ciekawe, który to poziom wtajemniczenia, jak jest się Grudniem?

środa, 18 września 2013

Zawsze mi się podobało na innych blogach, jak się robi rankingi słów kluczowych w wyszukiwaniu i wreszcie ogarnęłam, gdzie to znaleźć. Rozbawiło mnie, że do mojego bloga kogoś przygnało "shit perwersje". No umieram :D

wtorek, 17 września 2013

Dlaczego nie ma płaskich butów?

Spotkała mnie ostatnio rzecz potworna. Tylko, żeby od razu było jasne - Gazetą Wyborczą gardzę i całą Agorą również. Generalnie patrzę z politowaniem na rynek prasowy w Polsce, ale Wyborczej nie lubię jeszcze bardziej.
No i wracając do rzeczy potwornych. Poszłam do kawiarni, bo taki ze mnie burżuj czasem, ale poszłam sama, więc wzięłam sobie ze stoliczka coś do czytania, żeby się nie nudzić przy piciu kawy. Padło na Wysokie Obcasy, bo po pierwsze - nie było dużego wyboru, a po drugie, dzień wcześniej w redakcji* walał się gdzieś jakiś egzemplarz i przeglądałam przez chwilę zanim zaczęło się kolegium. No i tak czytam sobie, przeglądam tytuły, tematy. I co mnie naszła za myśl? Że chciałabym pracować w Wysokich Obcasach! Znaczy się w Wyborczej! Boże Drogi, myślałam, że prędzej skonam, niż to powiem, a jednak.
Rozumiecie, chodzi o to, że jestem kobietą. Lubię czytać prasę kobiecą. Lubię rozmawiać "o rajstopach i lakierach do paznokci" (w sumie nie wiem skąd te rajstopy, kto rozmawia o rajstopach?). Tylko poza tym mam mózg, który staram się wykorzystywać. I to się wszystko łączy - jestem kobietą I mam mózg. A wszystkie magazyny dla kobiet zakładają chyba, że kobiety to raczej nie bardzo interesuje cokolwiek poza sukienkami.
To jest w sumie śmieszne. W czasach feministycznie-agresywnych jedyne, o czym możesz przeczytać w piśmie dla kobiet, to jak skutecznie schudnąć albo jak zadowolić siebie tudzież mężczyznę w sypialni. Przynajmniej tak mi się do tej pory wydawało. Wszystko się zmieniło po przeczytaniu tych nieszczęsnych Wysokich Obcasów. Okazuje się, że wojujące feministki mają zainteresowania, ciekawość świata i chęć rozszerzania swoich zainteresowań (nie wiem, czy to poprawne wyrażenie, ale who cares). Czytałam wywiady, teksty i nie zgadzałam się z nimi, bo mam diametralnie różny światopogląd, ale przynajmniej mogłam pomyśleć, poszukać kontrargumentów. Mogłam poczytać coś z treścią, prawdziwą treścią, dzięki której mój zaniedbany przez Glamour mózg pracuje.
Nie sądzę, żebym kiedykolwiek pracowała dla Agory. Chyba to nie do końca wychodzi, kiedy nie zgadzasz się z linią programową pisma. Ale szkoda, że kobiety prawicy nie potrafią utworzyć dobrej konkurencji. Widzę jedną osobę, która nadawałaby się do tej roli: Joanna Bojańczyk. Bardzo lubię czytać jej teksty w Do Rzeczy (chociaż samego Do Rzeczy już też nie mogę strawić, PiS wychodzi mi uszami), są kobiece w najlepszym znaczeniu.
Chyba, że gdzieś takie pismo jest. To przepraszam za dyshonor i proszę mi wskazać tytuł.
*Z tą redakcją, to tylko praktyki, nic wielkiego :D

niedziela, 8 września 2013

Geje nie biorą się z kapusty

Ostatnio naszła mnie taka przewrotna myśl: a może połowa gejów to po prostu leniwi mężczyźni?
Ale po kolei.
W krótkim odstępie czasu i ja, i mój znajomy zmienialiśmy mieszkanie. Ja jestem dziewczyną, więc w przeprowadzce pomagał mi mój chłopak. Oczywiście nie nanosiłam się za dużo, a jak już, to raczej co lżejsze rzeczy.
Później rozmawiałam z tym znajomym i on tak sobie narzekał, jak to ciężka (dosłownie i w przenośni) sprawa, taka przeprowadzka. No i właśnie wtedy pomyślałam sobie: kobiety mają mężczyzn do pomocy w takich sytuacjach. A może mężczyźni, którzy nie chcą się za bardzo męczyć, też znajdują sobie mężczyzn do pomocy? I zostają gejami?
Póki co nie wymyśliłam jeszcze skąd się bierze ta druga połowa. Stay tuned!

poniedziałek, 2 września 2013

Jak telewizja do spółki z internetem zrujnowały Twoje życie

Rozmawiałam niedawno z siostrą o tym, jak destrukcyjny wpływ na człowieka ma telewizja. Na YouTube można obejrzeć całkiem ciekawą serię filmów dokumentalnych w tym temacie - How TV ruined your life.
Charlie Brooks, który prowadzi program, mówi o strachu, którego uczy nas telewizja. Pierwszy przykład, który przychodzi mi do głowy, to Marsz Niepodległości, na który obawiam się co roku jechać z powodu zamieszek, chociaż w gruncie rzeczy jest to wydarzenie spokojne, a bójki to marginalny element obejmujący tylko skrawek pochodu. No ale w wiadomościach pokazują co innego.
Ale moim zdaniem najbardziej zgubne są seriale i programy lifestylowe, oglądane głównie przez młodych ludzi, gdzie znajdują oni model życia, w którym wszyscy są piękni i zazwyczaj szczupli, nawet jeśli jedzą jak prosiaki, wszyscy żyją dostatnio, niezależnie od wykonywanej pracy, a wszystkie kataklizmy życiowe da się łatwo zażegnać. I jak z takim odniesieniem cieszyć się z własnych osiągnięć i poziomu życia, który prawdopodobnie nigdy nie dosięgnie telewizyjnego ideału?
Jednym z takich seriali, które sama oglądam jest Jak poznałem waszą matkę i to ten serial będzie moim przykładem na to, jak telewizja w połączeniu z internetem jeszcze bardziej dobiera nam się do mózgu. Pomijając to, że bohaterowie mają zadziwiająco dużo pieniędzy jak na swoje stanowiska, że ich sylwetki absolutnie nie odpowiadają ich stylowi życia itp. itd. to dla mnie istotne teraz jest to, jak ich świat wymieszał się z naszym. Wszystkie strony internetowe, o których mówi się w serialu istnieją naprawdę, wszystkie filmiki na YouTube też, nawet blog Barneya. Może to jeszcze nie świat realny, ale czy na pewno? Przecież większość z nas i tak przenosi się coraz bardziej do sieci i to, co w niej znajduje, traktuje się całkiem serio. Więc kiedy świat serialowy przenika się z wirtualnym, to tak, jakby Ci bohaterowie bardziej istnieli. A przez to my jeszcze bardziej zatapiamy się w Tamtej wizji rzeczywistości.
Wydaje mi się, że to samo można powiedzieć o tzw. cityplacement, czyli formie promocji miast np. w serialach (jak promowanie Torunia w Lekarzach itd.), gdzie umiejscawia się akcję fikcyjnej historii w bardzo konkretnym, istniejącym naprawdę miejscu, przez co też granica między prawdą a fantazją się zaciera.
Nie mówię, że to coś, co przekreśla nasze życie albo ma tak destrukcyjny wpływ, że jakość życia drastycznie się zmniejsza. Ale nie można też powiedzieć, że jest się na to całkowicie odpornym. Bo to jest niewykonalne. I lepiej chyba wiedzieć o swoim wrogu, żeby skuteczniej się przed nim bronić.

środa, 31 lipca 2013

Syndrom wczesnego wypalenia

Kolejny post inspirowany wykładem. Tego samego wykładowcy.
Zgodnie z teorią, że ludzie coraz bardziej przyspieszają, informacje napływają w coraz większej ilości i w rezultacie mniej znaczą (poprzedni post), naturalną koleją rzeczy jest, że również wcześniej dochodzi do wypalenia.
Z jednej strony wydaje mi się, że przynajmniej w Polsce młodzież nie musi wcale aż tak szybko dorastać, wręcz nie chce - młodzi panikują przed podjęciem jakichkolwiek większych decyzji, bo wiążą się one z odpowiedzialnością, której teraz już nikt nie chce przyjąć, ale z drugiej strony istnieje ogromna presja sukcesu, który musi nastąpić TERAZ. W sumie najłatwiej będzie na przykładzie i może nie szukajmy tu sobie abstrakcji. Obracam się w środowisku ludzi, którzy planują karierę dziennikarską i w tym środowisku panuje przeświadczenie, że trzeba zacząć od razu pisać, udzielać się, wybijać. Jestem jedną z nielicznych, która uważa, że warto jednak najpierw czegoś się nauczyć, znaleźć coś, o czym można pisać wiarygodnie. Co nie zmienia faktu, że na mnie też ta presja działa i czuję, że już nie mam siły, że nie zdążę z tym wszystkim i zawsze jestem do tyłu. A ja nie jestem zbyt pracowitym człowiekiem, nie wyobrażam sobie, co teraz muszą czuć moi koledzy, którzy faktycznie biorą udział w tym wyścigu.
Nasuwa się pytanie: kto jest mądrzejszy? Ja, która ostrożnie i powoli zabieram się do budowania swojej przyszłości, czy oni, którzy dali się wciągnąć w ten strasznie szybki nurt?

czwartek, 25 lipca 2013

Informacja = Wolność = Demokracja

Tytułowe równanie brzmi sensownie, prawda? Prawda. Jeśli społeczeństwu dostarcza się wszelkie wiadomości ze świata polityki, to takie społeczeństwo staje się wolne od wpływów i indoktrynacji, dzięki czemu może samo świadomie podejmować decyzje, wybierać polityków, kształtować politykę.
Ale w świecie "szybciej, więcej, jeszcze szybciej", w którym informacje jutra przekazywane są dzisiaj, w którym głównym centrum informacji jest internet pełen wszystkiego, czyli w rezultacie - niczego; w świecie, w którym mieszkaniec Torunia czyta o śmierci dziecka z Gliwic albo nagiej przejażdżce mężczyzny z Mazur (info wyczytane na portalu Interia) - informacje cokolwiek straszne/zabawne, ale jednak niezbyt potrzebne (budzi się we mnie wniosek, że ludzie przestali mieć jakiekolwiek wyczucie tego, co jest informacją medialną, a co prywatną sprawą rodziny; zastanawiam się też, jaki jest sposób selekcji takich nieważnych informacji, kto się tym zajmuje i ile mu płacą?); w świecie, w którym prasa papierowa jest nieprzyzwoicie wręcz upolityczniona i nie podaje wcale wiadomości, a zawsze komentarze albo informacje tak wyselekcjonowane, żeby dopełniały obraz świata tworzony przez dany tytuł; więc czy w tym świecie informacja faktycznie równa się wolność? Zastanawiam się też kto narzucił mediom tę potrzebę informowania o totalnie wszystkim, jakkolwiek durne albo po prostu zbędne by to nie było.
Poza tym: czy istnieje prawdopodobieństwo, że jednak to równanie jest błędne. Że cały ogrom społeczeństwa nie będzie chciał przyjmować informacji (oczywiście mam tu na myśli pełnowartościowe informacje, nie tę sieczkę dziś podawaną), że będą one dla niego za mało atrakcyjne, trzeba mu je będzie posłodzić i udekorować jakimś żartem, a później z kolei może jednak samą informację uczynić żartem, rozrywką, tak żeby cały ogrom społeczeństwa ją strawił?
Czy możliwe jest, że społeczeństwo jako całość, wcale nie pragnie wolności? Albo jeszcze inaczej: pragnie jej, dobrze też wie, kiedy ktoś chce je perfidnie oszukać (Acta się kłania), ale polityka rzadko jest perfidna i rzucająca się w oczy, zazwyczaj trzeba jednak pochylić się nad czymś, trochę pomyśleć. A skoro wiadomości jest ocean, to nad czym tu się pochylać? Nad kolorowymi rybkami - infotainment*?  Czy nad zwykłą kroplą wody, która faktycznie jest ważna?
To równanie jest prawdziwe. tylko w idealnym świecie. W naszym - szybkim, zalanym informacją, która nie niesie ze sobą żadnej treści, traci swój sens.
* Infotainment = information + entertainment

wtorek, 23 lipca 2013

Niedawno miałam okazję spędzić kilka dni u słowackiej rodziny. Po słowacku oczywiście nie mówię, ale co to za problem skoro polski i słowacki to prawie to samo. Jak dla kogo. Moja siostra, która miała bardziej długotrwały kontakt z tym językiem wcześniej, uprzedziła mnie, że to jednak tylko tak się wydaje. Z kolei mój tata jej nie uwierzył i jakby na złość rozmawiał z naszymi sąsiadami zza gór bez żadnego problemu. Ale to wszystko było wcześniej, więc kiedy już przyjechaliśmy do naszych słowackich gospodarzy na kilka dni, byłam uzbrojona w wiedzę teoretyczną bardziej, że ja słowackiego nic a nic, a mój tata może gadać godzinami. Więc przez te 72 godziny na obcej ziemi mogłam weryfikować swoją wiedzę. Wnioski spłynęły na mnie dopiero później.
Okazało się, że moi rodzice nie mieli problemu z nawiązaniem kontaktu, ja z kolei uśmiechałam się nieśmiało i wołałam o pomoc za każdym razem, kiedy ktoś mnie o coś pytał (przy zwykłych zdaniach oznajmujących udawałam, że oczywiście wszystko rozumiem i zgadzam się w stu procentach). Nie mówię, że była to taka przepaść językowa jak z Węgrami, ale jednak.
Na początku myślałam, że to mi brakuje błyskotliwości i dlatego nie rozszyfrowuję tak szybko słowackich słów, ale nie dostrzegam u siebie takiej tępoty na innych polach, więc chyba wykluczone. Na pewno wykluczone, bo nasunął mi się inny, lepszy wniosek. Między mną a moimi rodzicami jest 30 lat różnicy. W tym czasie język polski ewoluował i to moim laickim zdaniem dość potężnie.Krótko mówiąc: rodzice mówią polszczyzną poprawną i raczej czystą, lepiej też orientują się w gwarach wiejskich, ja z kolei mam język przybrudzony przez slang, jakieś śmieci językowe i zdominowany przez angielski. Nawet jeśli nie angielski w czystej postaci, to taki dostosowany do naszych potrzeb. Dlatego ja nie rozumiałam prawie nic, a za to moi rodzice dogadywali się świetnie. I jakkolwiek głupio by to nie brzmiało, z czego mój ojciec nabijał się bez skrupułów - ja wolałam z nowymi znajomymi rozmawiać po angielsku, wtedy byliśmy na równym poziomie i wbrew temu, co myślał mój tata, rozumieliśmy się lepiej.
Czy to wpływ globalizmu, że tak bliskie sobie kulturowo i językowo narody stały się sobie obce? Chyba źle postawiłam pytanie. To, że młodzi Słowacy będą z młodymi Polakami rozmawiać po angielsku, nie znaczy, że są sobie bardziej obcy niż ich rodzice czy dziadkowie. To po prostu znaczy, że znaleźli dla siebie nową platformę komunikacji, na której jest też miejsce dla Hiszpana czy Francuza. O ile zawsze będą pamiętać, skąd pochodzą.

środa, 17 lipca 2013

Tylko wielkie przeboje

Radio ZET - "tylko wielkie przeboje" to od 1995 r. (czyli w sumie prawie od zawsze, ale jak ładnie się popisać znajomością dat) slogan tej rozgłośni i słyszałam go już tyle razy, że aż się zdziwiłam, kiedy dzisiaj wieczorem zasiadłam do filmu polecanego właśnie przez tę stację i usłyszałam te trzy słowa w zupełnie nowym kontekście. Tylko wielkie przeboje, znaczy że żadnych innych nie ma. Przecież to wszystko tłumaczy! Wszystkie te Tiny Turner, Whitney Houston, Celin Diony, Eltony Johny itd. itd. Bo co może się równać z "I will always love you"? Jaki hit jest tego kalibru, że absolutnie każde pokolenie go pamięta? To, że młodzież zna go na pamięć tylko dlatego, że Zetka katuje go nieustannie od 18 lat, to przecież tylko drobny szczegół.
I nie zrozumcie mnie źle, nie mam nic do Whitney Houston ani do klasyków z Radia Zet, ale! Idąc dalej tym tokiem myślenia - tylko wielkie przeboje, tylko gwiazdy naprawdę błyszczące pełnym blaskiem na firmamencie sław mają w teorii dostęp do ramówki warszawskiej radiostacji, to ja się pytam, jakim cudem wdzierają się tam takie pyłki jak jakaś Sylwia Grzeszczak (numer drugi na ich liście przebojów, a nigdy nie słyszałam panienki śpiewającej) albo inni, których nawet nie chce mi się wymieniać, tak mało ważni są. Apeluję do Państwa Ważnych w redakcji! Odrobinę konsekwencji! Jak reklamować się wielkimi przebojami, to niech to będą wielkie przeboje i zapewniam państwa, że jest ich większa garstka niż to, czym zamęczają mnie państwo odkąd pamiętam (no dobra, teraz to już radia słucham rzadko i trochę wzruszająco się robi, jak odkrywam, że nic się nie zmieniło od czasów mojego dzieciństwa. Ale nie w tym rzecz! Tu idzie o większe cele!). A najlepiej to zmieńcie sobie slogan i będzie z bani, syfu będzie mogło lecieć co niemiara i nikt się nie przyczepi.
Ps. Klasyk Whitney, o którym pisałam jest na 68 miejscu światowej listy piosenek wszech czasów magazynu Bilboard, ciekawe gdzie plasuje się jakikolwiek to jest, największy przebój Sylwii Grzeszczak?
Pps. Ostatnio dopada mnie smutna myśl (raz na jakiś czas każdemu się niestety zdarza), że wszystko co mówię/piszę jest bardzo wtórne i nic nie wnosi do świata. Bardzo za to przepraszam.

środa, 10 lipca 2013

Ludzie Gołębiami Są

Spotkała mnie niedawno najdziwniejsza rzecz. Z wrodzonego roztrzepania zapomniałam zamknąć okno przed wyjazdem na weekend i po powrocie przywitał mnie gołąb, który wleciał przez to okno. A właściwie nie przywitał, tylko rzucił się na mnie i zafundował podwójny zawał plus spory kłopot z uratowaniem go. Mimo otwarcia wszystkich trzech okien na oścież i sugerowania mu drogi nieporadnym machaniem rękoma tudzież miotłą, gołąb wybierał jak najdurniejsze miejsca ucieczki. Wlatywał na ściany, obijał się o drzwi, chował pod łóżkiem (to akurat moja wina, uciekał tak przed miotłą), próbował wszystkiego, tylko nie właściwej drogi. I jak tak biegałam za nim po pokoju, to nie mogłam oprzeć się wrażeniu, że są na świecie ludzie-gołębie. Tacy, którzy nigdy nie dostrzegą pomocnej dłoni, tylko atak; którzy nie potrafią znaleźć dobrych rozwiązań, ale zawsze odbijają się od ścian; tacy, którzy uparcie powtarzają te same błędy, licząc chyba na to, że jakimś cudem w końcu się uda. Ciekawe tylko, czy wśród gołębi też panuje taka różnorodność charakterów i może trafiłam po prostu na wyjątkowo głupi okaz.
Ps. Gołębia w końcu zagoniłam do kąta, złapałam w ręce (?) i sama wypuściłam przez okno.

wtorek, 4 czerwca 2013

O nakrętkach

Prawie każdego wieczora muszę zmyć makijaż i użyć paru innych kosmetyków. Ostatnio odkryłam, że bardzo mnie to irytuje, bo zużywam na to zbyt dużo czasu - niepotrzebnie. Głównym winowajcą jest opakowanie ze zdjęcia. Płyn do demakijażu z nakrętką - i to nie okrągłą. Złapałam się na tym, że ta nakrętka prawie zawsze leży obok, bo nie chce mi się jej zakręcać - jest zbyt nieporęczna, a zakręcenie jej trwa zbyt długo. Tonik np. ma dużo praktyczniejsze opakowanie z takim jakby kapslem, który wystarczy podważyć, a potem wcisnąć z powrotem, cała operacja zajmuje ułamek sekundy. Dotarło do mnie, jak bardzo się spieszę. Chociaż nie, właściwsze słowo, to niecierpliwię: że muszę czekać, że muszę wykonać jakąś drobną, irytującą czynność, której zrealizowanie powinno być maksymalnie dla mnie udogodnione, a nie jest. Dlaczego ta sama firma nie może zrobić takiego samego mechanizmu otwierania we wszystkich produktach (najlepiej tego z kapslem), tylko każe mi otwierać wszystko na setki sposobów i to jeszcze tak pracochłonnych?
Albo inny przykład. Na jednym z wydziałów UMK (budynek ma 3 dość niskie piętra) jest winda. Kiedyś w ogóle z niej nie korzystałam, bo po co, skoro mam nogi, ale ostatnio zaczęłam ją wykorzystywać, gdy się bardzo śpieszę. Co jest kompletnie bez sensu, bo ona jedzie dłużej niż człowiek idący po schodach. I znów się niecierpliwię - że muszę na nią zbyt długo czekać, że drzwi za wolno się otwierają i zamykają, że zbyt wolno jedzie. Wystarczyłoby pójść schodami i wszystko to mnie omija. Ale zakodowało się już chyba w kulturze, że winda jest uskutecznieniem, przyspieszeniem transportu. I niezależnie od tego, czy w tym przypadku faktycznie jest - ja mam takie poczucie i tylko irytuję się, gdy wszystko trwa zbyt długo.
A w końcu pomyślałam: odkręcenie tej buteleczki zajmuje mi pewnie ze 2 sekundy. 2 sekundy. I to jest dla mnie za dużo. Czy naprawdę aż tak mi się gdzieś spieszy, że 2 sekundy to kwestia być albo nie być?
Winda może i jedzie dłużej, ale czasami jest wygodniejsza. Może lepiej w ten sposób ją postrzegać? Nie muszę wchodzić na 3 piętro, kiedy naprawdę nie mam na to siły albo zwyczajnie mi się nie chce. Po co patrzyć na to, jak na oszczędność czasu i się okłamywać, skoro można stanąć w prawdzie i przyznać, że to po prostu wygodniejsza opcja dotarcia do celu?
Ale tak nie można. Bo chwila nas tyranizuje, że tak sparafrazuję Eriksena*. Każdy ułamek sekundy (już nawet nie sekunda, ale jej ułamek) jest ważny i musi być maksymalnie wykorzystany. Czasem wprawdzie świat nas oszukuje i stawia przed nami rekwizyty współczesnego, szybkiego świata (jak winda), które niekoniecznie spełniają swoje zadanie, ale przynajmniej dają nam poczucie, że jesteśmy we właściwym miejscu i robimy wszystko dobrze: niecierpliwimy się na zbyt wolną windę, ale to przecież tylko część całości - bo ona i tak kojarzy się z szybkością.
Co innego nieporęczne nakrętki. Należałoby zgłosić komuś ważnemu w Ziaji, że konieczne są udoskonalenia.
* Thomas Holland Eriksen "Tyrania Chwili"

sobota, 25 maja 2013

Gatsby.

Pierwszy raz od stu lat byłam w kinie. Oglądałam "Wielkiego Gatsbiego" - czekałam nawet na ten film dość długo. Recenzje czytałam różne, ale szłam z nastawieniem, że powinno być super, więc wszystko wskazywało na to, że nie będzie. A jednak nie. Film mi się podobał, kicz też. Ale nie o tym.
Generalnie zawsze darzyłam sentymentem lata 20. i gdybym mogła się cofać w czasie, tak jak Gil Pender w "O północy w Paryżu", to bym chciała. I nie wiem, czy to siła mojego zauroczenia, czy filmu, ale "Wielki Gatsby" pozwolił mi przychylniejszym okiem spojrzeć na muzykę popularną gorszego sortu i jej odbiorców. Bo ścieżką dźwiękową do filmu zajmował się Jay-Z z żoną. I chociaż do Jaya nic nie mam, to do jego wyborów muzycznych, jeśli chodzi o ekranizację,  byłam sceptycznie nastawiona. I faktycznie, możemy usłyszeć Fergie, Lanę del Rey, Sie. Ale oglądając ten film, nie mogłam się oprzeć wnioskowi, że gdyby ci ludzie żyli dzisiaj, pewnie właśnie tego by słuchali. Muzyka idealnie komponowała się z obrazem, chociaż była współczesna do granic możliwości. Na początku nie wiedziałam, czy odrobinę mniej lubię przez to lata 20., czy trochę bardziej polubiłam pierwsze 20 lat naszego wieku. Teraz myślę, że chyba to drugie.
I jeszcze dwie piosenki, które przykuły moją uwagę.
Lany Del Rey nie znoszę. Za to, co sobą reprezentuje, czyli pokolenie młodych, zainteresowanych tylko swoim wyglądem i pozorami inteligencji albo głębi. Ale ta piosenka mi się podoba. A tekst jest moim zdaniem znaczący. "I've seen the world, done it all" to trochę nieskromne stwierdzenie jak na 27latkę. Ale nawet nie w tym rzecz. Chodzi o refren: "Will you still love me when I'm no longer young and beautiful?". Bo co jest warte miłości, poza młodością?
A ten kawałek po prostu mnie zniszczył. Kwintesencja współczesności. Esencja. 
A na marginesie, Carrey Mulligan nie powinna grać Daisy. Za miłą ma twarz.

sobota, 20 kwietnia 2013

Relatywizm – pogląd filozoficzny, wedle którego prawdziwość wypowiedzi można oceniać wyłącznie w kontekście systemu, w którym są one wypowiadane. Tym samym relatywizm stwierdza, że nie istnieją zdania niosące absolutną treść, których ocena byłaby identyczna i niezależna od jej kontekstu. Prawdziwość dowolnego sądu zależy od przyjętych założeń, poglądów czy podstaw kulturowych.
Źródło: Wikipedia
Dzisiaj ludzie nie rozumieją tego terminu. A mimo to wywiera on ogromny wpływ na społeczeństwo. Każda dyskusja zamyka się, kiedy ktoś powie "To jest twoja prawda, moja jest inna". I część młodych ludzi, bo o nich mi chodzi, uważa to za największe osiągnięcie współczesności.
Ale jest też druga część (a może tak naprawdę wszyscy jesteśmy tacy sami?), która desperacko szuka wartości, podstaw, które nie będą się chwiać, autorytetów, które nie zawiodą i nie zostawią nas na pastwę losu. Młodość jest trudna. Jesteś niedoświadczony, a masz podejmować najważniejsze życiowe decyzje - gdzie pójść na studia, co studiować, jaki kierunek obrać w życiu. Myślę, że do tego trzeba pomocy. Jest tyle rzeczy, które trzeba rozgryźć, znaleźć odpowiedź na tyle pytań. I nikt nie chce ci pomóc. Możesz przecież robić co chcesz, wszystko jedno, twój wybór. Gorzej, jeśli ktoś chce postępować właściwie. Bo nikt nie powie ci, co jest właściwe. Wszystko jest! To zależy jak na to spojrzysz. Nie ma jednej odpowiedzi. Czyli tak naprawdę nie ma żadnej.
Widzę dookoła siebie ludzi, którzy kompletnie się gubią i szukają po omacku sensu. Sama do nich należę. Czy zawsze tak było, czy dopiero kiedy odebrano wszystkiemu wartość i wszystkiemu sens, mówiąc, że wszystko ma wartość i sens?
Było kiedyś takie słowo jak mentor. Ktoś, czyj autorytet i wiedza wzbudza niezaprzeczalny respekt. Dzisiaj takich mentorów tworzy się na siłę, np. na moich studiach. Można sobie wybrać, kto ma cię kierować przez te kilka lat twojej edukacji. Niektórzy traktują to jako głupią konieczność, inni - całkiem poważnie. Szkoda, że ci mentorzy należą do tych pierwszych.

czwartek, 28 marca 2013

Tu ma chodzić o prawdę


Rozmowa z dr hab. fizyki teoretycznej i prof. filozofii Marianem Grabowskim o idei uniwersytetu i wielu innych rzeczach.
Czy jest możliwe, aby zajmować się jakąś dziedziną nauki neutralnie światopoglądowo?
Ludzie ze swej natury są stronniczy. Także w sferze poglądów. O bezstronność, w tym o bezstronność światopoglądową w poznaniu humanistycznym trzeba zabiegać. Realizacja ideału obiektywnego poznania wymaga wysiłku. Jest to jeden z trzech ideałów nauki: racjonalność, prawda, obiektywizm. Dobić się we własnym rozwoju naukowym postawy rzeczowego obiektywizmu, powściągać obecne w nas partyjniactwo to wielki sukces.
Polskie społeczeństwo jest w zasadzie podzielone na dwa obozy: liberalny i konserwatywny. Czy w środowisku naukowym też tak jest?
A jakże! Zgodnie z weberowskim ideałem nauki uczeni w swojej pracy powinni to jednak przezwyciężać. Uniwersytet powinien być wolny między innymi od stronniczości politycznej. Tu ma chodzić o prawdę. A nie istnieje prawda moja i prawda twoja. Prawda jest ponadpartyjna. Zostać tylko przy swoich racjach, uznać ostateczny charakter swoich poglądów to najczęściej rezygnować z dążenia do prawdy. Zaangażowanie ideologiczne to śmierć dla uniwersytetu. Uczeni nie mają być grupą wyznawców ideologii. Mają poszukiwać prawdy. To jest trudne, łatwiej tkwić w grupie zwolenników określonej idei, niż krytycznie ją badać.
W takim razie, co Pan Profesor sądzi o panoszącym się na wszystkich wydziałach okołohumanistycznych relatywiźmie?
Jest taki rodzaj pospolitego relatywizmu, który staje się ideologią poznawczego lenistwa. Podaję studentom na wstępie do filozofii taki przykład. Ludzie piją wino. Jeden mówi: smaczne, drugi niesmaczne. Smak wina wygląda na coś wysoce względnego. Trzeci spróbuje go kiper. Ponazywa składniki smakowe, zapachowe, poda rocznik, winnicę, gatunek. Poznaje smaki wina, a nie tylko swoje odczucia. Ale on tego się w trudzie uczył! Jest poznającym, a nie poznawczym leniem, który poprzestaje na odczuciach, a ze swego lenistwa robi cnotę.
A nie sądzi Pan Profesor, że generalnie na uniwersytetach zanika ten wymóg dochodzenia do znawstwa? Obniża się poziom wymagań.
Widzę, że tak się dzieje.
Wracając do relatywizmu. Czy ma on w ogóle jakąś rację bytu na uczelni?
Rację bytu ma różnorodność poglądów, pomysłów, ujęć, ale relatywizm jako ideologia jest dla poznania naukowego niezwykle szkodliwy. Gdyby Einstein był takim relatywistą, to nie wymyśliłby szczególnej teorii względności. Nie szukałby tego, co niezmienne, niezależne od układu odniesienia. Tymczasem prędkość światła okazała się takim niezmiennikiem: taka sama w każdym inercjalnym układzie odniesienia. I nie tylko ona.
Czy uważa Pan Profesor, że poza kształceniem umysłów, uniwersytet ma też za zadanie kształtować moralność studentów?
Jakby on dobrze kształtował umysły, zmuszał do wysiłku studentów, to zarazem kształtowałby ich moralnie. Coś Pani zacytuję: „w oparciu o raporty (opublikowane przez Jonathana Gathorne – Hardy’ego w The Public School Phenomenon) można stwierdzić, że w najlepszych angielskich szkołach dla chłopców w 1840 roku przeznaczano 75 – 80 procent czasu nauczania – 40 godzin tygodniowo – na języki klasyczne.”1
To kucie. Przecież elicie urzędniczej brytyjskiego imperium, bo to ją te szkoły kształciły, te klasyczne języki w praktyce nie były do niczego przydatne, ale praca z tym związana kształtowała charakter.
W przypadku uczonych ich moralność, ich ethos określa dopasowanie się do wymogów ideałów poznawczych, o których mówiłem, a także do ograniczeń nakładanych przez metodę. Nie pamiętam, kto to powiedział, a powiedział z pewnością trafnie: moja metodologia jest moją moralnością.
Co w takim razie sądzi Pan Profesor o figurach wątpliwych moralnie w środowisku akademickim, takich np. jak Zygmunt Bauman, były pracownik KBW (Korpusu Bezpieczeństwa Wewnętrznego zajmującego się w czasach PRLu walką z polskim podziemiem), a obecnie gwiazda wśród naukowców?
Nic nie sądzę: w sensie nie osądzam. “Gwiazda” – słowo, którego Pani użyła, chyba nie jest trafne. Iluś akademików wybrało Zygmunta Baumanna na swego nauczyciela. Ludzie myślą, że nauczyciel sam wybiera uczniów. Tak, ale najpierw to oni wybierają jego. Proszę spojrzeć na przykład Jezusa. Ludzie za Nim chodzą, chcą być jego uczniami. Wybierają Go na swego nauczyciela. On dopiero znacznie później wybiera swoich dwunastu uczniów z tego tłumu, który za Nim idzie. Tu iluś wybrało Z. Baumanna na swego nauczyciela. Ja bym go na swego nauczyciela nigdy nie wybrał. Tyle.
Ale ja nie mam takiego wyboru. Uczniowie Baumana to moi nauczyciele. Gdzie jest w takim razie mój wybór?
Pani dzięki swoim nauczycielom może posłuchać i poczytać to, o czym on pisze. Nie każdy filozof, którego poglądów uczą się studenci na historii filozofii, musi stać sie ich nauczycielem. Każdy sobie kogoś wybierze, może nikogo, może swego nauczyciela poszuka z dala od środowisk akademickich. Ma Pani wybór nie gorszy od mojego.
Ostatnio doszłam do przekonania, że zaufanie dla wykładowców i wiedzy przez nich przekazywanej mogłabym mieć może tylko na teologii. Zgodzi się Pan Profesor ze mną?
Na pewno nie. Odpowiedzialny nauczyciel tak samo jak uwodziciel nie w sensie seksualnym, a mentalnym, ideolog jak i ktoś uczący samodzielności myślenia może pojawić się i na teologii, i na filozofii, i na Pani studiach też. Ale kwestia zaufania jest tu rzeczywiście bardzo ważna: jeśli go nie ma, nie ma relacji mistrz-uczeń. Ona nie może zaistnieć bez zaufania. Natomiast tam, gdzie zaufanie, tam też zawsze możliwość jego nadużycia. Etos ucznia ma swoje ryzyko.
Istnieją jeszcze w ogóle na uczelniach takie relacje?
Nie są częste, ale bywają.
A czy czasem nie jest tak, że to nauczyciele nie chcą stać się mistrzami, brakuje im pasji, może powołania?
Oczywiście, są marni studenci, ale bywają też marni nauczyciele.
W takim razie, czy nieustanny i zdecydowany spadek poziomu i wartości wyższego wykształcenia jest winą mało ambitnych studentów, czy mało wymagających nauczycieli?
Nie chcę się stawiać w roli sędziego, szczególnie, że proces, o którym pani mówi, jest złożony. Przede wszystkim szkoły wyższe stały się masowe. Kiedyś tak nie było, uczelnie były znacznie bardziej elitarne. Teraz większość kształci się na uniwersytecie, a jak mówi krzywa Gaussa – większość jest przeciętna. Tak więc poziom nauczania trzeba dostosować do możliwości studenta. Natomiast bardzo ważne jest, żeby gdzieś poprzeczkę zawiesić: jest oczywiste, że dzisiejszy student nie będzie w stanie opanować tak trudnego materiału, jakiego kiedyś wymagano, ale mimo wszystko trzeba mu ustalić jakiś próg. Dlatego stawiam dwójki. Bo czym jest dwójka dla studenta? Komunikatem: nie nauczyłeś się, nie wiesz wystarczająco dużo. Wtedy student ma szansę poprawić, uzupełnić braki. Jeśli zabierzemy poprzeczkę, to studenci się uwstecznią i zaczną “raczkować”. A człowiek zaczął się rozwijać od wtedy, gdy przyjął postawę wyprostowaną.
Czy jest możliwość, żeby uniwersytety znów zaczęły kształcić tylko elity?
Jestem przekonany, że to niemożliwe. Są pewne procesy, które są już nieodwracalne. Moim zdaniem, jedynym sensownym rozwiązaniem jest tworzenie szkół elitarnych – dla najzdolniejszych.
Wracając do poprzedniego pytania, co jeszcze powoduje spadek poziomu?
Brak motywacji. Niewielu uczy się dla samej satysfakcji poznawania, większość dla jakichś wymiernych korzyści. A jakie możliwości czekają teraz na absolwentów uniwersytetów? Pizzeria, kasa w supermarkecie, emigracja. W czasach moich rodziców skończony uniwersytet, to była istotna zmiana półki w społeczeństwie, prestiż, rodzaj gwarancji dostatku materialnego.
Jak Pan Profesor sądzi, skąd bierze się brak szacunku dla nauczycieli akademickich wśród młodzieży?
Ja muszę żyć w bańce, bo tego nie doświadczam. Może to wynika z tego, że stawiam dwójki, przez co studenci czują do mnie respekt, a może mam po prostu miłych studentów.
Niedawno Ruch Narodowy próbował zorganizować dyskusję na Uniwersytecie Warszawskim, środowiska lewicowe także zostały zaproszone, a mimo to, z powodu nacisków młodzieżówki Partii Zielonych rektor cofnął zgodę na tę dyskusję. Nie sądzi Pan Profesor, że ogranicza to pluralizm poglądów?
Wracamy w naszej rozmowie do sprawy politycznej, ideologicznej stronniczości i wymogu bezstronności politycznej uniwersytetu, jego nieideologicznego charakteru. Uniwersytet nie powinien być wciągany w grę polityczną ani przez uczonych o poglądach prawicowych ani lewicowych. Doktrynerstwo lewicowe, które się na naszych uniwersytetach rozpycha, jest dla jego misji nadzwyczaj szkodliwe. Pod płaszczykiem neutralności światopoglądowej i naukowości pakuje w głowy młodych ludzi rozmaite ideologie. Niszczy ideę uniwersytetu, zamienia uniwersytet w plac walki politycznej. To się skończy fatalnie. Wspólnota uniwersytecka wyznaczana przez wartość prawdy, racjonalności i obiektywizmu nie jest nieśmiertelna. Zależy od naszych starań, od naszej dbałości o realizację tych ideałów. Zamienić uniwersytet na partyjną szkołę łatwo, ale to krok w stronę barbarzyństwa. Obawiam się, że na długie dziesiątki lat nieodwracalny. Barbaryzacja ludzkich wspólnot jest łatwa, ale ich cywilizowanie to proces bardzo mozolny.
Czy w takim razie np. Peter Singer- naukowiec o bardzo radykalnych i sprzecznych z etyką chrześcijańską, moim zdaniem sprzecznych z człowieczeństwem poglądach, który mimo to stoi na świeczniku, jest symbolem naszych czasów – nowego totalitaryzmu, czy może jednak ma on prawo do swoich poglądów i swoje miejsce w dyskursie naukowym?
Arystoteles gdzieś napisał, że ludzie, którzy twierdzą, że wolno zabić własną matkę, zasługują nie na pouczenie, lecz na chłostę. Warto to, co napisał, rozważyć, bo to bardzo roztropne. Pewien typ relatywizacji tego, co określa ludzki świat bardzo fundamentalnie, jest bardzo niebezpieczny. Poza tym te relatywizacje ogłupiają tego, kto ich dokonuje. Chłosta w czasach Arystotelesa służyła jako narzędzie wychowawcze. Swoją dolegliwością miała uprzytomnić wartość tego, co zakwestionowano. Rózga jako narzędzie przywracania roztropności (śmiech).
Prawo do swoich poglądów ma każdy, ale nie każdy pogląd dopuszczamy do dyskursu publicznego. Na przykład poglądy faszystowskie. Problem jest tu bardziej złożony.
Filozof, etyk może szukać prawdy – przykładowo rozważać granicę relatywizowania wartości ludzkiego życia, wtedy realizuje swój ethos, może też się mu sprzeniewierzyć i stać się ideologiem. Nie służy prawdzie, nie pyta jak jest, nie docieka, ale głosi gotową odpowiedź. Ma ona taką właściwość, że zwalnia z myślenia krytycznego, często jest utopijna, usprawiedliwia nasze winy, tłumaczy nas z krzywd, których się dopuściliśmy. Trzeba pamiętać, że ideologia jest substytutem prawdy. Ideologia poprawności politycznej, ideologia jakości ludzkiego życia, ale także religia może zostać przez wyznawców zdegradowana do roli ideologii. Człowiek jest istotą, której trudno wytrzymać napięcie, jakie niesie z sobą poszukiwanie prawdy. Poddaje się pokusie: idzie na ideologiczną łatwiznę często odurzony emocjami, które mu tu towarzyszą.
Dziękuję za rozmowę.
1 J. Derbyshire – Obsesja liczb pierwszych, Wyd. NAKOM, Poznań 2009 str. 49

środa, 20 marca 2013

Lost in the World


O tym, że świat przyspiesza nikomu nie trzeba mówić, bo to już banał. Ale! Zastanawiałam się ostatnio, co w kulturze (z premedytacją podkreślam to słowo) jest największym tego wyrazem, co jest dzieckiem przyspieszenia. I doszłam do wniosku, że teledysk. Nic mi się tak nie kojarzy z pędem, jak video clip. Wydawało mi się zresztą, że jest to wynalazek młody, co by jeszcze dobitniej świadczyło o jego charakterze. Ale jednak nie. Z ciekawości poszperałam w internecie i znalazłam pierwszy (prawdopodobnie) teledysk w historii, obejrzałam go sobie i wtedy naszła mnie refleksja taka oto:
Jak pięknie na przykładzie teledysków widać ewolucję kulturalną, przejście od naturalnego rejestrowania rzeczywistości do jej karykaturalnego wręcz zniekształcenia i przyspieszenia.
W bardzo (wydaje się) mądrej książce znalazłam definicję teledysku następującą: Music video is a perfectly formed, contemporary moving image form: Quintessentially based on reinvention, reimagining, never standing still, always looking different; being in flux; moving*. Wydaje mi się, że taka definicja jest ukoronowaniem, zwieńczeniem tego procesu, o którym mówię. Gdyby spróbować do niej odnieść teledysk Bessie, coś by nie zagrało. Dlaczego? Myślę, że głównie dlatego, że był to teledysk pierwszy – powstał w 1929 roku! Samo kino dopiero się wykluwało (chociaż bardzo szybko), więc teledyski po prostu przypominały film, tylko krótszy. Nie miały w sobie nic z dzisiejszej konwencji, żadnej charakterystycznej cechy współczesnego teledysku: nie opierały się na reinwencji i nie były zbyt „ruchliwe”. Pierwsze moje skojarzenie tyczące się teledysku Bessie to scena z musicalu. Tak to właśnie wygląda. Nie jak odrębna całość.
Podział, który mi się nakreślił przy moich przemyśleniach odnalazłam w innej (już na pewno mądrej) książce: Some writers about music video have claimed that videos work primarily as narratives, that they function like parts of movies or television shows. Other have wanted to say that music video is fundamentally antinarrative, a kind of postmodern pastiche that actually gains energy from defaying narrative conventions**.
O pierwszej wspomnianej kategorii już tu napisałam, jeśli zaś chodzi o drugą – co w zasadzie ma być sednem mojej wypowiedzi, bo nie o to tu chodzi, żebym rozwodziła się nad historią teledysku – to pierwszy i jestem przekonana, doskonały przykład, który przyszedł mi do głowy, to teledysk Kanye Westa do „Lost in the World”. Chyba nie muszę tłumaczyć, czemu należy do form antynarracyjnych, wystarczy sobie go włączyć. A doskonały jako przykład jest dlatego, że w bardzo przejrzysty sposób pokazuje sytuację współczesnego człowieka.
Piosenka w oryginale wykonywana jest przez Bon Iver i nosi tytuł „Woods”. Jej tekst ogranicza się do słów:
I'm up in the woods, I'm down on my mind
I'm building a sill to slow down the time,
które wyśpiewywane są faktycznie w bardzo powolnym, wyciszającym rytmie. Manifestacja człowieka, który tak bardzo zgubił się w super szybkim, super aktualnym, nie znoszącym opóźnień świecie, że musiał szukać od tego świata ucieczki, „budować próg”, przez który czas wolniej będzie się przetaczał. Albo to moja nadinterpretacja.
Kanye West wziął ten kawałek i zmienił go o 180° albo w każdym razie tak mogłoby się wydawać. Tekst oryginalny został zachowany (zresztą Bon Iver został zaproszony do współpracy), ale wzbogacono go o liczne wersy no i – co najważniejsze dla mnie – nagrano teledysk.
Teledysk, w którym wszystko wciąż się rusza, nie pozostaje nawet na chwilę stałe, teledysk bez żadnej fabuły, bez konkretnej przestrzeni, opowieści; z wykorzystaniem efektów stroboskopowych, z drżącą kamerą, która krążąc, wzbudza niepokój. Niepokój – to największe uczucie towarzyszące mi, kiedy go oglądam. Konwulsyjne ruchy tancerek, ich spięte twarze, migające obrazy, na których nie mogę się nawet chwilę skupić wzbudzają we mnie właśnie niepokój. Taki sam, jaki odczuwam, kiedy rzeczywistość, która nigdy nie zwalnia, przytłacza mnie i nie pozwala złapać oddechu. Dlatego napisałam wcześniej, że tylko „mogłoby się wydawać”, że Kanye zmienił charakter piosenki. Tak naprawdę, przynajmniej moim zdaniem, pokazał krok wcześniej. Zanim Bon Iver uciekł do lasów- odwiecznie kojarzących się z pustką, ciszą i przestrzenią, musiał uciec przed tą rzeczywistością, tym uczuciem, które obrazuje Kanye, a które staje się chyba coraz bardziej znajome współczesnemu człowiekowi. Pewne zagubienie w przestrzeni, które staramy się łagodzić zapychaniem umysłu papką zupełnie niepotrzebnych nam obrazów i informacji, tak, żebyśmy nawet nie mieli czasu pomyśleć o tym, co się z nami dzieje. Ale niestety, wewnętrzny niepokój wciąż gdzieś głęboko w nas tkwi, pytanie tylko, jak wybudować ten próg, który nas od niego uwolni?
*Matt Hanson, Reinventing music video. Next-generation directors, their inspiration and work, RotoVision 2006
**Carol Vernallis, Experiencing music video. Aesthetics and cultural context, Columbia University Press 2004

sobota, 16 marca 2013

Kto czyta Super Ekspres?

Niedawno na zajęciach rozmawialiśmy o tabloidach i pani doktor stwierdziła, że to bardzo tajemnicze i intrygujące, że tabloidy z jednej strony kochają skandale, a z drugiej odnoszą się do wartości konserwatywnych. I jak to możliwe? Pytanie zostało zawieszone, zajęliśmy się czymś innym, ale ja sobie chwilkę o tym pomyślałam i doszłam do wniosku, że to w sumie w ogóle nie jest dziwne ani tajemnicze.
Wystarczy zastanowić się, kto czyta bulwarówki. Myślę, że głównie ludzie starsi i w średnim wieku, z dość niskim wykształceniem. Panie sprzątaczki, kasjerki, panie z poczty itd. To są ludzie, którzy tworzą "katolicką" część kraju, z tradycji mają jakieś konserwatywne poglądy, bardzo proste i tak naprawdę nie odnoszące się w żaden sposób do czegoś głębszego. To nie ten typ światopoglądu, który wypracowuje się długo i ostrożnie - to typ zastany, po rodzicach, zgodnie z tradycją. I to z jednej strony. 
A z drugiej strony są to ludzie prości, których bawi prosta rozrywka: telewizyjne show, celebryci i skandale, bo skandale odnoszą się do mocnych, prostych emocji. I dlatego tabloidy są takie - każde czasopismo dostosowuje się do swojej grupy docelowej, tabloidy też.

niedziela, 3 marca 2013



Tak sobie pomyślałam, że jakoś tego bloga prowadzę (poooowoli), a nigdy się nie przedstawiłam, ani nie powiedziałam, o co mi tak właściwie chodzi. Wprawdzie to nie fair, że ja muszę się przedstawiać, a ktokolwiek, kto wejdzie na tego bloga, już nie, ale takie są reguły gry, a kim ja jestem, żeby je zmieniać?
Mam na imię Joanna, co według astrologów (w których wprawdzie nie wierzę, ale na potrzeby sytuacji, czemu nie wykorzystać?) oznacza, że mam zdolność "budzenia ludzkich dusz z uśpienia" i to właśnie chciałabym robić. Studiuję bardzo dużo różnych rzeczy, głównie dziennikarstwo, ale zahaczyłam już o socjologię, kulturoznawstwo, filozofię, religioznawstwo, etnologię, teologię i kognitywistykę. To ostatnie było najgorsze, ale generalnie wszystko dla mnie układa się w spójną całość, a chodzi o to, żeby nauczyć się świata na tyle, żeby móc o nim pisać. Ten blog ma służyć właśnie temu. Chcę podzielić się z Wami swoimi spostrzeżeniami, refleksjami na temat współczesnego świata, na temat ludzi. Bo to ludzie zawsze najbardziej mnie interesowali - kiedy czytam Dostojewskiego albo oglądam filmy - tak naprawdę zawsze chodzi o ludzi. Piękny język czy ujęcia, to sprawa drugorzędna. Zastanawia mnie, co jest dla ludzi ważne, co uznają za normalne, jak widzą sami siebie. Moją nową miłością jest psychologia społeczna.
Myślę, że w pewien sposób ten blog, to też moja prywatna walka z tym, na co się nie zgadzam, czego w życiu się obawiam. Ostatnio niełatwo jest wypowiadać swoje zdanie publicznie, tutaj nie muszę się obawiać obrzucenia jajkami ;)
Nie da się też ukryć, że blog ma też małe zabarwienie antropologiczne, ale to wszystko mieści się w moich zainteresowaniach, zresztą ten kawałek internetu to moje małe królestwo, więc czemu by nie?
A jeśli chodzi o nazwę – Talking Shit about a Pretty Sunset to tytuł piosenki Modest Mouse z ich płyty This Is a Long Drive for Someone with Nothing to Think About. Muszę szczerze przyznać, że muzyki nie lubię, ale tytuły są moim zdaniem zabawne. Zresztą nazwa zespołu nawiązuje do Znaku na Ścianie Virginii Woolf, a ją już lubię. W każdym razie tak trochę patrzę na swoją pisaninę – gadam głupoty o pięknych rzeczach (albo strasznych, czasami o nich też). Całe szczęście internet jest przestrzenią absolutnej tolerancji i każdy może w nim wypisywać tyle bzdur, ile mu się będzie podobało. Najwyżej nikt tego nie przeczyta. Chociaż ja po cichu trzymam kciuki, że ktoś jednak czyta.
A gdybym miała to wszystko podsumować w jednym zdaniu i nie zanudzać na śmierć, napisałabym chyba: Dużo tu mnie i o to chodzi.

sobota, 16 lutego 2013

piątek, 15 lutego 2013

Antropolog - zawodowy przyjaciel

Dawno, dawno temu, kiedy świat skrywał jeszcze jakieś nieznane lądy, antropologia była nauką poznającą egzotyczne ludy. A poznawała je z perspektywy europocentrycznej - My, biali naukowcy z cywilizowanych krajów przyszliśmy badać Was- tubylców, których kultura na pewno jest gorsza od naszej, a teraz sprawdźmy, dlaczego. Najlepiej sprawdźmy na odległość.
Później pojawił się Malinowski i powiedział, że poznać kulturę można tylko wtedy, kiedy się w niej uczestniczy, niemal stapia z nią na czas badań.
Współcześnie antropolodzy prawie chorobliwie starają się dojść do całkowitego obiektywizmu, oczywiście traktują już (i słusznie) wszystkie kultury tak samo, zbliżają się do badanych, a nawet - dla dobra badań, stają się ich przyjaciółmi. Bo przecież przyjacielowi powie się więcej, niż obcemu człowiekowi, szybciej wprowadzi się go do zamkniętej społeczności.
Problem polega na tym, z czego zresztą również antropolodzy zdają sobie sprawę, że przyjaźń między badaczem a badanym może nie być do końca etyczna. Jak można poznać kogoś, otworzyć się na niego i pozwolić jemu także się otworzyć i zbliżyć, a później, kiedy ma już się zebrany materiał powiedzmy na książkę, wyjechać i nigdy nie wrócić? Czy tak wygląda przyjaźń?
Problem stosunku antropolog-badany pokazany jest w ciekawy sposób w norweskim filmie "Historie kuchenne". Pierwsze, co rzuca się w oczy, to wysokie krzesło badacza, na którym ma siedzieć, kiedy obserwuje badanego. Zaczynamy więc od dystansu: wysoko-nisko, bohaterowie nie mają okazji się do siebie zbliżyć, bo dzieli ich widoczna odległość. Z czasem dystans się zmniejsza, a bohaterowie stają się sobie coraz bliżsi, w końcu się zaprzyjaźniają. I wtedy następuje moment nieunikniony - badanie dobiega końca, antropolog musi wyjechać. W filmie rozwiązanie pokazano tylko jedno - można mieć jedno albo drugie: pracę albo przyjaźń. Folke wybiera przyjaźń, rezygnuje ze swojej pracy i zostaje z nowym przyjacielem.
Inny problem polega na tym, że jak twierdzi Katarzyna Kaniowska*, dialog nie wzmaga autentyczności badań - wręcz przeciwnie, a to dlatego, że jest on ciągłą ugodą pomiędzy rozmówcami, ukrywa jakieś prawdy. Nie zawsze coś zostanie wypowiedziane, czy to ze wstydu, czy to z poczucia naruszania świętości przedmiotu rozmowy - łatwiej jest po prostu to coś pokazać. Kaniowska zauważa też, że dialog sam w sobie jest już interpretacją (słów badanego), więc zmniejsza obiektywizm.
Sięganie poziomu badanych jest moim zdaniem jak najbardziej krokiem w dobrym kierunku. Empiryczne poznawanie ich kultury również. Ale czy w dążeniu do pozbycia się własnej perspektywy kulturowej, do jak największego wtopienia się w obcą kulturę antropologia nie zapędza się za daleko? Czy przez za duże spoufalenie się z inną kulturą nie wróci do punktu wyjścia - będzie tak samo nieobiektywna jak wcześniej, tylko z innego powodu. Złoty środek to chyba jednak zawsze najlepsza zasada.

czwartek, 14 lutego 2013

Jak stworzyć ludzi doskonałych

O biopolityce już było, ale niech będzie jeszcze raz, z innej perspektywy. Mam na myśli eugenikę i genetykę (w negatywnym wykorzystaniu).
Zacznijmy od tego, że tematu, który mam na myśli, unika się w kulturze jak ognia albo go trywializuje. Najprostszy przykład - kiedy szukałam do tej notki zdjęć z filmu "Nie opuszczaj mnie", adaptacji książki (o tym samym tytule, autor: Kazuo Ishiguro) o klonowaniu ludzi dla narządów, przejrzałam setki fotografii: na filmwebie, imdb, w google grafika, a zdjęcie bezpośrednio pokazujące temat filmu znalazłam jedno i to z trudem. Nigdzie nie znalazłam kadrów wyniszczonych, schorowanych, cierpiących bohaterów, a przecież takie sceny były. No ale można uznać, że to małe niedopatrzenie, zbieg okoliczności i tyle. Co nie zmienia faktu, że ludzie nie lubią rozmawiać na takie tematy; makabryczne wizje Ishiguro wkładają między bajki, a obecnie wykonywane praktyki całkowicie usprawiedliwiają i popierają (mam na myśli in vitro, aborcję, eutanazję). 
Zastanawiam się czasem - dlaczego? I wydaje mi się, że głównie dlatego, że ludzie są bardzo krótkowzroczni i egoistyczni. Myślą jedynie - chcę mieć dziecko, a nie mogę go spłodzić naturalnie, skorzystam zatem z metody in vitro. Nie zastanawiają się tylko, co stanie się z pozostałymi po zabiegu zarodkami. 
Staram się przekazać, że ludzie o in vitro, eugenice itd. nie myślą serio, nie myślą w skali makro, w skali naukowej. Poszczególni ludzie widzą tylko swoje prywatne tragedie i tzw. tragedie: nie mogę mieć dzieci, zaszłam w niechcianą ciążę. Mogę to zmienić, naukowcy i lekarze dają mi taką możliwość, dlaczego więc mam jej nie wykorzystać? 
Problem w tym, że eugenika nie sprowadza się tylko do bohaterskich czynów, za jakie można uważać obdarowanie bezdzietnej pary dzieckiem. Zresztą to już ludziom przestaje wystarczać.
Jeśli mogę ustalić, żeby moje dziecko miało zielone oczy - to chcę. Brzmi niegroźnie. Ale dlaczego tych samych możliwości ingerowania nie wykorzystać w innych celach. Dlaczego by nie stworzyć żołnierzy mniej odpornych na ból, dlaczego by nie wykluczać dzieci chorych (co zresztą się robi), dlaczego nie dążyć do IDEAŁU człowieka, a w końcu - dlaczego nie stworzyć istoty (nazwijmy to wprost - człowieka), dzięki narządom której inni ludzie będą mogli żyć dłużej? Dlaczego ludzie nie posuną się w swoich rozważaniach tak daleko? Dlatego, że wydaje im się to nierealne? Mi wydawałoby się nierealne, żeby zabijać nowo narodzone dziecko, dlatego że jest chore, a jednak już się to robi - w Holandii.
Do czego to wszystko zmierza? Do stworzenia ludzi doskonałych, do przeprowadzenia ludzi na nowy etap ewolucji (przecież ewolucja zakłada ciągły postęp). A co rozumiem przez pojęcie ludzi doskonałych? Sprawnie radzących sobie w życiu, nie ciążących na budżecie itd.
Smutne zdanie pada w filmie "Eugenika w imię postępu". Profesor Szamatowicz, prekursor in vitro w Polsce, spytany, czy zarodki żyją, odpowiada, że to nie jest problem medycyny, że o to należy pytać filozofów. Dziś na zajęciach z Religii wobec Wybranych Problemów Współczesności prof. Tyburski stwierdził, że pytanie o definicję życia, jest pytaniem z zakresu medycyny. Humaniści mają odpowiedzieć na pytanie o wartość życia.
Zainteresowanych tematem odsyłam do filmu Grzegorza Brauna "Eugenika w imię postępu" oraz do książki Kazuo Ishiguro "Nie opuszczaj mnie", na podstawie których napisałam notkę.

środa, 6 lutego 2013

Kultura = Eliksir młodości?

Kultura dominuje życie człowieka. Wypracowanie jak najbardziej obiektywnej perspektywy, niezależnej od naleciałości kulturowych, jest odwiecznym problemem antropologów, czy etnologów. Mówi się, że ich przekaz nigdy do końca nie jest obiektywny, bo nie można całkowicie odciąć się od własnej kultury.
Ale czy od kultury zależy nawet długość naszego życia? Okazuje się, że to możliwe.
Dolina rzeki Hunza - położona między Pakistanem a Indiami zamieszkiwana jest przez wyjątkowo długowieczny lud. Niczym spektakularnym jest tam dożycie swoich setnych urodzin, niczym wyjątkowym rodzicielstwo po pięćdziesiątce (90 letni mężczyźni zostają ojcami, 50 letnie kobiety matkami); większość "naszych chorób" jest Hunzom nieznana - rak, miażdżyca, o chorobach ściśle nerwowych, wynikających ze stresu nie wspominając.
Brakuje niestety naukowych opracowań na temat Hunzów, natomiast mnożą się w internecie i nie tylko paranaukowe notki albo poradniki "jak żyć zdrowo i długo - recepta Huznów". Wynika z nich, że do osiągnięcia pokaźnego wieku wystarczy zdrowa dieta i wyłączenie się z cywilizacji. Hunzowie żyją w absolutnej harmonii z przyrodą - jedzą tylko płody ziemi i to praktycznie nieprzetworzone, bardzo rzadko jedzą mięso, ponieważ zwierzęta są zbyt cenne. Ich dieta opiera się na owocach i orzechach - a to prawdopodobnie sekret długowieczności.
Poza tym całkowicie synchronizują się z rytmem ziemi - pracują całymi dniami, ale chodzą spać po zachodzie słońca, z niczym się nie spieszą, za niczym nie gonią. Nie wykorzystują wynalazków cywilizacji: samochodów, telefonów, nawet zaawansowanych narzędzi rolnych, czy nawozów. Dzięki temu ich środowisko jest nieskażone: powietrze i woda czyste.
Tak było do niedawna, ale historia już dawno nauczyła, że cywilizacja musi postępować, ekspansja nowoczesności jest nieuchronna. Także do Hunzów ona dotarła - od niedawna zaczęli oni wykorzystywać "dobrodziejstwa cywilizacji", mężczyźni zaczęli pracować w głębi kraju. Od tego czasu ich lud podupada.
Czy to oznacza, że kultura, w której żyjemy potrafi definitywnie odmienić życie? Czy kultura ma wpływ na biologię? Z przykładu Hunzów uczymy się, że tak. Nie dotarłam do żadnej argumentacji wskazującej, że długowieczność tego ludu wynika ze specyfiki genów, czy innych determinantów biologicznych. To kultura ukształtowała życie Hunzów.
Wynika stąd tylko smutne pytanie: dlaczego zatem ludzie nie wycofują się do "początków", dlaczego nie rezygnują z cywilizacji, nie zbliżają się do natury, skoro tak namacalnie widać korzyści stąd płynące?
Jedyna odpowiedź nasuwająca mi się w tej chwili to lenistwo ludzi, ich potrzeba ciągłego ułatwiania sobie życia, a także zachłanność. I dopóki tych cech się nie wykluczy, dopóty ludzkość nie odnajdzie eliksiru młodości.

środa, 16 stycznia 2013

Norma krąży

Jak to mawia jeden z moich profesorów - nic się tak nie sprzedaje jak dupa, więc jako przykład zmiany norm posłuży mi seksualność i sposób jej normowania. Żeby nie wgłębiać się w analizy historyczne sięgające  już praludzi (a przy tym całą sprawę niemiłosiernie rozwlec), skupię się na dwóch okres w historii: epoce wiktoriańskiej (plus minus jeden wiek) i czasach współczesnych. A żeby zachować choć pozory analizy naukowej wesprę się na "Historii seksualności" Michela Foucaulta i najlepszym współczesnym podręcznikiem nt. seksu, wydawanym co miesiąc w formie kolorowego magazynu (współczesne idee nauki jako zabawy odnoszą sukcesy) - Cosmopolitan (nr2 (189)/2013).
Ale zacznijmy chronologicznie.
W powszechnej świadomości utarło się, że czasy wiktoriańskie to seks w minimum traktowany jako konieczność reprodukcyjna, o którym rozmowa jest całkowicie niedopuszczalna. Nic bardziej mylnego! Seks oczywiście istniał, nawet w formach lubieżnych (ale te bezpiecznie zamknięte były w domach schadzek i pomijane głębokim milczeniem), choć zarezerwowany został dla małżeństw, umiejscowiony w ich sypialniach i pozbawiony rozrywkowej strony.
Nieprawdą jest natomiast twierdzenie, że sferę seksualności przykryto milczeniem, wręcz przeciwnie: o seksualności mówiło i pisało się bardzo wiele. W XVIII wiecznych kolegiach podporządkowano jej prawie całe życie młodych ludzi (szeregi reguł dla uczniów, rozwiązania architektoniczne itd.). Począwszy od XVIII wieku, a skończywszy na XIX seksualność stała się przedmiotem zainteresowania medycyny, psychologii i prawa karnego. Poświęcano jej bardzo wiele uwagi, poprzez rejestrowanie każdego najmniejszego odchylenia lub perwersji i nadawanie im miana chorób lub zwyrodnień, czy inaczej "aberracji zmysłu rozrodczego" i piętnowanie ich wyrokami sądowymi.
Na liście grzechów ciężkich figurowały, różniące się jedynie znaczeniem, rozwiązłość (stosunki pozamałżeńskie), cudzołóstwo, uwiedzenie, duchowe bądź fizyczne kazirodztwo, ale także sodomia i odwzajemniane "pieszczoty". - pisze Faucoult.
Jednym słowem - w epoce wiktoriańskiej, a nawet ciut wcześniej, seksualność była jednym z najważniejszych aspektów życia i poświęcano jej wiele uwagi i słów. Sekret tkwi w tym, że zmieniono zasób słownictwa na jak najbardziej powściągliwy, a wszelkie wysiłki podejmowane wokół tematu miały służyć wyeliminowaniu, zatuszowaniu istnienia takiej sfery życia człowieka.
Czy współczesne czasy bardzo się różnią?
Kolosalnie, choć środki są takie same. Dziś także seks postawiony jest na piedestale, także cały język jest jemu podporządkowany, z tą różnicą, że współcześnie ma to prowadzić do wyeksponowania ludzkiej seksualności. 
Spójrzmy na okładkę Cosmopolitana. 75% jej zawartości odnosi się do omawianej kwestii: od uwodzicielsko wyeksponowanych pleców kobiety, po główki np. "Poznaj jego łóżkowe paranoje". No i oczywiście odniesienie do najnowszego bestsellera światowego - trylogii książkowej o Christianie Greyu, współczesnym libertynie.
Ale dopiero to, co kryje się za okładką, jest prawdziwą skarbnicą wiedzy. Dla porządku zastosuję wypunktowanie:
  • reklamy produktów mających poprawić wygląd kobiety (oczywiście na każdej reklamie modelka zalotnie spogląda w obiektyw), aby była atrakcyjniejszym obiektem na rynku seksualnym*
  • rubryka "Co jest teraz SEXY", a w niej np. nowa kolekcja pastelowych zegarków - mi wprawdzie czasomierze nie kojarzą się zbyt erotycznie, ale jest to prosta zasada dzisiejszych czasów: wszystko musi być seksowne, wszystko musi mieć konotacje erotyczne, gdyż to najlepiej się sprzedaje (bo to jest najbardziej pożądane)
  • tekst na temat stosowania przez młodych mężczyzn viagry - okazuje się, że presja społeczna jest tak duża, że mężczyźni czują się wyjątkowo niepewnie przed zbliżeniem i profilaktycznie zażywają niebieskie pigułki (co zabawne - redakcja Cosmo nie skupia się na tym problemie, którego przecież sama jest powodem, ale na tym, jak pozytywny wpływ może to mieć na związek)
  • podawanie praktycznych rad na temat technik seksualnych, które mają uczynić życie erotyczne jeszcze bogatszym i intensywniejszym, liczne instruktaże (np. Seks po przerwie - jak to się robi lub porady nt. masturbacji)
  • Zbyt duże tempo życia, stres i brak odpoczynku skutecznie wygaszają libido - możemy przeczytać w tekście na temat męskich obaw w łóżku. Znamiennym dla naszych czasów jest, że nacisk położono na niemożność podjęcia stosunku, nie na niezdrowy tryb życia mogący powodować poważne problemy zdrowotne
  • coraz więcej miejsca poświęca się chorobom wenerycznym, które do niedawna stanowiły temat tabu, a dziś są traktowane jak naturalny skutek uboczny życia seksualnego, przykry, ale nie dziwniejszy od grypy
  • zaprzęgnięcie medycyny do walki o bardziej zadowalający seks - laser erbowy ma zapewnić większą elastyczność pochwy
  • kultura skupiona wokół erotyki: 4 z 6 polecanych przez Cosmopolitan książek traktuje mniej lub bardziej o seksie
  • horoskop zminimalizowany do przewidywań seksualnych: dla singielek i kobiet w związkach.
A wszystko to w tylko jednym numerze... Po przeczytaniu go dochodzę do wniosku, że tak jak w czasach wiktoriańskich każde nieco dziwne upodobanie seksualne stawało się anomalią i chorobą, tak dzisiaj każda anomalia i choroba przekształcana jest jedynie w ekstrawaganckie upodobanie. 
Jak drastycznie potrafią zmieniać się normy. Zastanawiam się tylko, kiedy coś się zmieni, bo przecież... norma krąży.
*uważam to za trafne sformułowanie zważywszy na dzisiejsze "urynkowienie" seksu