czwartek, 28 marca 2013

Tu ma chodzić o prawdę


Rozmowa z dr hab. fizyki teoretycznej i prof. filozofii Marianem Grabowskim o idei uniwersytetu i wielu innych rzeczach.
Czy jest możliwe, aby zajmować się jakąś dziedziną nauki neutralnie światopoglądowo?
Ludzie ze swej natury są stronniczy. Także w sferze poglądów. O bezstronność, w tym o bezstronność światopoglądową w poznaniu humanistycznym trzeba zabiegać. Realizacja ideału obiektywnego poznania wymaga wysiłku. Jest to jeden z trzech ideałów nauki: racjonalność, prawda, obiektywizm. Dobić się we własnym rozwoju naukowym postawy rzeczowego obiektywizmu, powściągać obecne w nas partyjniactwo to wielki sukces.
Polskie społeczeństwo jest w zasadzie podzielone na dwa obozy: liberalny i konserwatywny. Czy w środowisku naukowym też tak jest?
A jakże! Zgodnie z weberowskim ideałem nauki uczeni w swojej pracy powinni to jednak przezwyciężać. Uniwersytet powinien być wolny między innymi od stronniczości politycznej. Tu ma chodzić o prawdę. A nie istnieje prawda moja i prawda twoja. Prawda jest ponadpartyjna. Zostać tylko przy swoich racjach, uznać ostateczny charakter swoich poglądów to najczęściej rezygnować z dążenia do prawdy. Zaangażowanie ideologiczne to śmierć dla uniwersytetu. Uczeni nie mają być grupą wyznawców ideologii. Mają poszukiwać prawdy. To jest trudne, łatwiej tkwić w grupie zwolenników określonej idei, niż krytycznie ją badać.
W takim razie, co Pan Profesor sądzi o panoszącym się na wszystkich wydziałach okołohumanistycznych relatywiźmie?
Jest taki rodzaj pospolitego relatywizmu, który staje się ideologią poznawczego lenistwa. Podaję studentom na wstępie do filozofii taki przykład. Ludzie piją wino. Jeden mówi: smaczne, drugi niesmaczne. Smak wina wygląda na coś wysoce względnego. Trzeci spróbuje go kiper. Ponazywa składniki smakowe, zapachowe, poda rocznik, winnicę, gatunek. Poznaje smaki wina, a nie tylko swoje odczucia. Ale on tego się w trudzie uczył! Jest poznającym, a nie poznawczym leniem, który poprzestaje na odczuciach, a ze swego lenistwa robi cnotę.
A nie sądzi Pan Profesor, że generalnie na uniwersytetach zanika ten wymóg dochodzenia do znawstwa? Obniża się poziom wymagań.
Widzę, że tak się dzieje.
Wracając do relatywizmu. Czy ma on w ogóle jakąś rację bytu na uczelni?
Rację bytu ma różnorodność poglądów, pomysłów, ujęć, ale relatywizm jako ideologia jest dla poznania naukowego niezwykle szkodliwy. Gdyby Einstein był takim relatywistą, to nie wymyśliłby szczególnej teorii względności. Nie szukałby tego, co niezmienne, niezależne od układu odniesienia. Tymczasem prędkość światła okazała się takim niezmiennikiem: taka sama w każdym inercjalnym układzie odniesienia. I nie tylko ona.
Czy uważa Pan Profesor, że poza kształceniem umysłów, uniwersytet ma też za zadanie kształtować moralność studentów?
Jakby on dobrze kształtował umysły, zmuszał do wysiłku studentów, to zarazem kształtowałby ich moralnie. Coś Pani zacytuję: „w oparciu o raporty (opublikowane przez Jonathana Gathorne – Hardy’ego w The Public School Phenomenon) można stwierdzić, że w najlepszych angielskich szkołach dla chłopców w 1840 roku przeznaczano 75 – 80 procent czasu nauczania – 40 godzin tygodniowo – na języki klasyczne.”1
To kucie. Przecież elicie urzędniczej brytyjskiego imperium, bo to ją te szkoły kształciły, te klasyczne języki w praktyce nie były do niczego przydatne, ale praca z tym związana kształtowała charakter.
W przypadku uczonych ich moralność, ich ethos określa dopasowanie się do wymogów ideałów poznawczych, o których mówiłem, a także do ograniczeń nakładanych przez metodę. Nie pamiętam, kto to powiedział, a powiedział z pewnością trafnie: moja metodologia jest moją moralnością.
Co w takim razie sądzi Pan Profesor o figurach wątpliwych moralnie w środowisku akademickim, takich np. jak Zygmunt Bauman, były pracownik KBW (Korpusu Bezpieczeństwa Wewnętrznego zajmującego się w czasach PRLu walką z polskim podziemiem), a obecnie gwiazda wśród naukowców?
Nic nie sądzę: w sensie nie osądzam. “Gwiazda” – słowo, którego Pani użyła, chyba nie jest trafne. Iluś akademików wybrało Zygmunta Baumanna na swego nauczyciela. Ludzie myślą, że nauczyciel sam wybiera uczniów. Tak, ale najpierw to oni wybierają jego. Proszę spojrzeć na przykład Jezusa. Ludzie za Nim chodzą, chcą być jego uczniami. Wybierają Go na swego nauczyciela. On dopiero znacznie później wybiera swoich dwunastu uczniów z tego tłumu, który za Nim idzie. Tu iluś wybrało Z. Baumanna na swego nauczyciela. Ja bym go na swego nauczyciela nigdy nie wybrał. Tyle.
Ale ja nie mam takiego wyboru. Uczniowie Baumana to moi nauczyciele. Gdzie jest w takim razie mój wybór?
Pani dzięki swoim nauczycielom może posłuchać i poczytać to, o czym on pisze. Nie każdy filozof, którego poglądów uczą się studenci na historii filozofii, musi stać sie ich nauczycielem. Każdy sobie kogoś wybierze, może nikogo, może swego nauczyciela poszuka z dala od środowisk akademickich. Ma Pani wybór nie gorszy od mojego.
Ostatnio doszłam do przekonania, że zaufanie dla wykładowców i wiedzy przez nich przekazywanej mogłabym mieć może tylko na teologii. Zgodzi się Pan Profesor ze mną?
Na pewno nie. Odpowiedzialny nauczyciel tak samo jak uwodziciel nie w sensie seksualnym, a mentalnym, ideolog jak i ktoś uczący samodzielności myślenia może pojawić się i na teologii, i na filozofii, i na Pani studiach też. Ale kwestia zaufania jest tu rzeczywiście bardzo ważna: jeśli go nie ma, nie ma relacji mistrz-uczeń. Ona nie może zaistnieć bez zaufania. Natomiast tam, gdzie zaufanie, tam też zawsze możliwość jego nadużycia. Etos ucznia ma swoje ryzyko.
Istnieją jeszcze w ogóle na uczelniach takie relacje?
Nie są częste, ale bywają.
A czy czasem nie jest tak, że to nauczyciele nie chcą stać się mistrzami, brakuje im pasji, może powołania?
Oczywiście, są marni studenci, ale bywają też marni nauczyciele.
W takim razie, czy nieustanny i zdecydowany spadek poziomu i wartości wyższego wykształcenia jest winą mało ambitnych studentów, czy mało wymagających nauczycieli?
Nie chcę się stawiać w roli sędziego, szczególnie, że proces, o którym pani mówi, jest złożony. Przede wszystkim szkoły wyższe stały się masowe. Kiedyś tak nie było, uczelnie były znacznie bardziej elitarne. Teraz większość kształci się na uniwersytecie, a jak mówi krzywa Gaussa – większość jest przeciętna. Tak więc poziom nauczania trzeba dostosować do możliwości studenta. Natomiast bardzo ważne jest, żeby gdzieś poprzeczkę zawiesić: jest oczywiste, że dzisiejszy student nie będzie w stanie opanować tak trudnego materiału, jakiego kiedyś wymagano, ale mimo wszystko trzeba mu ustalić jakiś próg. Dlatego stawiam dwójki. Bo czym jest dwójka dla studenta? Komunikatem: nie nauczyłeś się, nie wiesz wystarczająco dużo. Wtedy student ma szansę poprawić, uzupełnić braki. Jeśli zabierzemy poprzeczkę, to studenci się uwstecznią i zaczną “raczkować”. A człowiek zaczął się rozwijać od wtedy, gdy przyjął postawę wyprostowaną.
Czy jest możliwość, żeby uniwersytety znów zaczęły kształcić tylko elity?
Jestem przekonany, że to niemożliwe. Są pewne procesy, które są już nieodwracalne. Moim zdaniem, jedynym sensownym rozwiązaniem jest tworzenie szkół elitarnych – dla najzdolniejszych.
Wracając do poprzedniego pytania, co jeszcze powoduje spadek poziomu?
Brak motywacji. Niewielu uczy się dla samej satysfakcji poznawania, większość dla jakichś wymiernych korzyści. A jakie możliwości czekają teraz na absolwentów uniwersytetów? Pizzeria, kasa w supermarkecie, emigracja. W czasach moich rodziców skończony uniwersytet, to była istotna zmiana półki w społeczeństwie, prestiż, rodzaj gwarancji dostatku materialnego.
Jak Pan Profesor sądzi, skąd bierze się brak szacunku dla nauczycieli akademickich wśród młodzieży?
Ja muszę żyć w bańce, bo tego nie doświadczam. Może to wynika z tego, że stawiam dwójki, przez co studenci czują do mnie respekt, a może mam po prostu miłych studentów.
Niedawno Ruch Narodowy próbował zorganizować dyskusję na Uniwersytecie Warszawskim, środowiska lewicowe także zostały zaproszone, a mimo to, z powodu nacisków młodzieżówki Partii Zielonych rektor cofnął zgodę na tę dyskusję. Nie sądzi Pan Profesor, że ogranicza to pluralizm poglądów?
Wracamy w naszej rozmowie do sprawy politycznej, ideologicznej stronniczości i wymogu bezstronności politycznej uniwersytetu, jego nieideologicznego charakteru. Uniwersytet nie powinien być wciągany w grę polityczną ani przez uczonych o poglądach prawicowych ani lewicowych. Doktrynerstwo lewicowe, które się na naszych uniwersytetach rozpycha, jest dla jego misji nadzwyczaj szkodliwe. Pod płaszczykiem neutralności światopoglądowej i naukowości pakuje w głowy młodych ludzi rozmaite ideologie. Niszczy ideę uniwersytetu, zamienia uniwersytet w plac walki politycznej. To się skończy fatalnie. Wspólnota uniwersytecka wyznaczana przez wartość prawdy, racjonalności i obiektywizmu nie jest nieśmiertelna. Zależy od naszych starań, od naszej dbałości o realizację tych ideałów. Zamienić uniwersytet na partyjną szkołę łatwo, ale to krok w stronę barbarzyństwa. Obawiam się, że na długie dziesiątki lat nieodwracalny. Barbaryzacja ludzkich wspólnot jest łatwa, ale ich cywilizowanie to proces bardzo mozolny.
Czy w takim razie np. Peter Singer- naukowiec o bardzo radykalnych i sprzecznych z etyką chrześcijańską, moim zdaniem sprzecznych z człowieczeństwem poglądach, który mimo to stoi na świeczniku, jest symbolem naszych czasów – nowego totalitaryzmu, czy może jednak ma on prawo do swoich poglądów i swoje miejsce w dyskursie naukowym?
Arystoteles gdzieś napisał, że ludzie, którzy twierdzą, że wolno zabić własną matkę, zasługują nie na pouczenie, lecz na chłostę. Warto to, co napisał, rozważyć, bo to bardzo roztropne. Pewien typ relatywizacji tego, co określa ludzki świat bardzo fundamentalnie, jest bardzo niebezpieczny. Poza tym te relatywizacje ogłupiają tego, kto ich dokonuje. Chłosta w czasach Arystotelesa służyła jako narzędzie wychowawcze. Swoją dolegliwością miała uprzytomnić wartość tego, co zakwestionowano. Rózga jako narzędzie przywracania roztropności (śmiech).
Prawo do swoich poglądów ma każdy, ale nie każdy pogląd dopuszczamy do dyskursu publicznego. Na przykład poglądy faszystowskie. Problem jest tu bardziej złożony.
Filozof, etyk może szukać prawdy – przykładowo rozważać granicę relatywizowania wartości ludzkiego życia, wtedy realizuje swój ethos, może też się mu sprzeniewierzyć i stać się ideologiem. Nie służy prawdzie, nie pyta jak jest, nie docieka, ale głosi gotową odpowiedź. Ma ona taką właściwość, że zwalnia z myślenia krytycznego, często jest utopijna, usprawiedliwia nasze winy, tłumaczy nas z krzywd, których się dopuściliśmy. Trzeba pamiętać, że ideologia jest substytutem prawdy. Ideologia poprawności politycznej, ideologia jakości ludzkiego życia, ale także religia może zostać przez wyznawców zdegradowana do roli ideologii. Człowiek jest istotą, której trudno wytrzymać napięcie, jakie niesie z sobą poszukiwanie prawdy. Poddaje się pokusie: idzie na ideologiczną łatwiznę często odurzony emocjami, które mu tu towarzyszą.
Dziękuję za rozmowę.
1 J. Derbyshire – Obsesja liczb pierwszych, Wyd. NAKOM, Poznań 2009 str. 49

środa, 20 marca 2013

Lost in the World


O tym, że świat przyspiesza nikomu nie trzeba mówić, bo to już banał. Ale! Zastanawiałam się ostatnio, co w kulturze (z premedytacją podkreślam to słowo) jest największym tego wyrazem, co jest dzieckiem przyspieszenia. I doszłam do wniosku, że teledysk. Nic mi się tak nie kojarzy z pędem, jak video clip. Wydawało mi się zresztą, że jest to wynalazek młody, co by jeszcze dobitniej świadczyło o jego charakterze. Ale jednak nie. Z ciekawości poszperałam w internecie i znalazłam pierwszy (prawdopodobnie) teledysk w historii, obejrzałam go sobie i wtedy naszła mnie refleksja taka oto:
Jak pięknie na przykładzie teledysków widać ewolucję kulturalną, przejście od naturalnego rejestrowania rzeczywistości do jej karykaturalnego wręcz zniekształcenia i przyspieszenia.
W bardzo (wydaje się) mądrej książce znalazłam definicję teledysku następującą: Music video is a perfectly formed, contemporary moving image form: Quintessentially based on reinvention, reimagining, never standing still, always looking different; being in flux; moving*. Wydaje mi się, że taka definicja jest ukoronowaniem, zwieńczeniem tego procesu, o którym mówię. Gdyby spróbować do niej odnieść teledysk Bessie, coś by nie zagrało. Dlaczego? Myślę, że głównie dlatego, że był to teledysk pierwszy – powstał w 1929 roku! Samo kino dopiero się wykluwało (chociaż bardzo szybko), więc teledyski po prostu przypominały film, tylko krótszy. Nie miały w sobie nic z dzisiejszej konwencji, żadnej charakterystycznej cechy współczesnego teledysku: nie opierały się na reinwencji i nie były zbyt „ruchliwe”. Pierwsze moje skojarzenie tyczące się teledysku Bessie to scena z musicalu. Tak to właśnie wygląda. Nie jak odrębna całość.
Podział, który mi się nakreślił przy moich przemyśleniach odnalazłam w innej (już na pewno mądrej) książce: Some writers about music video have claimed that videos work primarily as narratives, that they function like parts of movies or television shows. Other have wanted to say that music video is fundamentally antinarrative, a kind of postmodern pastiche that actually gains energy from defaying narrative conventions**.
O pierwszej wspomnianej kategorii już tu napisałam, jeśli zaś chodzi o drugą – co w zasadzie ma być sednem mojej wypowiedzi, bo nie o to tu chodzi, żebym rozwodziła się nad historią teledysku – to pierwszy i jestem przekonana, doskonały przykład, który przyszedł mi do głowy, to teledysk Kanye Westa do „Lost in the World”. Chyba nie muszę tłumaczyć, czemu należy do form antynarracyjnych, wystarczy sobie go włączyć. A doskonały jako przykład jest dlatego, że w bardzo przejrzysty sposób pokazuje sytuację współczesnego człowieka.
Piosenka w oryginale wykonywana jest przez Bon Iver i nosi tytuł „Woods”. Jej tekst ogranicza się do słów:
I'm up in the woods, I'm down on my mind
I'm building a sill to slow down the time,
które wyśpiewywane są faktycznie w bardzo powolnym, wyciszającym rytmie. Manifestacja człowieka, który tak bardzo zgubił się w super szybkim, super aktualnym, nie znoszącym opóźnień świecie, że musiał szukać od tego świata ucieczki, „budować próg”, przez który czas wolniej będzie się przetaczał. Albo to moja nadinterpretacja.
Kanye West wziął ten kawałek i zmienił go o 180° albo w każdym razie tak mogłoby się wydawać. Tekst oryginalny został zachowany (zresztą Bon Iver został zaproszony do współpracy), ale wzbogacono go o liczne wersy no i – co najważniejsze dla mnie – nagrano teledysk.
Teledysk, w którym wszystko wciąż się rusza, nie pozostaje nawet na chwilę stałe, teledysk bez żadnej fabuły, bez konkretnej przestrzeni, opowieści; z wykorzystaniem efektów stroboskopowych, z drżącą kamerą, która krążąc, wzbudza niepokój. Niepokój – to największe uczucie towarzyszące mi, kiedy go oglądam. Konwulsyjne ruchy tancerek, ich spięte twarze, migające obrazy, na których nie mogę się nawet chwilę skupić wzbudzają we mnie właśnie niepokój. Taki sam, jaki odczuwam, kiedy rzeczywistość, która nigdy nie zwalnia, przytłacza mnie i nie pozwala złapać oddechu. Dlatego napisałam wcześniej, że tylko „mogłoby się wydawać”, że Kanye zmienił charakter piosenki. Tak naprawdę, przynajmniej moim zdaniem, pokazał krok wcześniej. Zanim Bon Iver uciekł do lasów- odwiecznie kojarzących się z pustką, ciszą i przestrzenią, musiał uciec przed tą rzeczywistością, tym uczuciem, które obrazuje Kanye, a które staje się chyba coraz bardziej znajome współczesnemu człowiekowi. Pewne zagubienie w przestrzeni, które staramy się łagodzić zapychaniem umysłu papką zupełnie niepotrzebnych nam obrazów i informacji, tak, żebyśmy nawet nie mieli czasu pomyśleć o tym, co się z nami dzieje. Ale niestety, wewnętrzny niepokój wciąż gdzieś głęboko w nas tkwi, pytanie tylko, jak wybudować ten próg, który nas od niego uwolni?
*Matt Hanson, Reinventing music video. Next-generation directors, their inspiration and work, RotoVision 2006
**Carol Vernallis, Experiencing music video. Aesthetics and cultural context, Columbia University Press 2004

sobota, 16 marca 2013

Kto czyta Super Ekspres?

Niedawno na zajęciach rozmawialiśmy o tabloidach i pani doktor stwierdziła, że to bardzo tajemnicze i intrygujące, że tabloidy z jednej strony kochają skandale, a z drugiej odnoszą się do wartości konserwatywnych. I jak to możliwe? Pytanie zostało zawieszone, zajęliśmy się czymś innym, ale ja sobie chwilkę o tym pomyślałam i doszłam do wniosku, że to w sumie w ogóle nie jest dziwne ani tajemnicze.
Wystarczy zastanowić się, kto czyta bulwarówki. Myślę, że głównie ludzie starsi i w średnim wieku, z dość niskim wykształceniem. Panie sprzątaczki, kasjerki, panie z poczty itd. To są ludzie, którzy tworzą "katolicką" część kraju, z tradycji mają jakieś konserwatywne poglądy, bardzo proste i tak naprawdę nie odnoszące się w żaden sposób do czegoś głębszego. To nie ten typ światopoglądu, który wypracowuje się długo i ostrożnie - to typ zastany, po rodzicach, zgodnie z tradycją. I to z jednej strony. 
A z drugiej strony są to ludzie prości, których bawi prosta rozrywka: telewizyjne show, celebryci i skandale, bo skandale odnoszą się do mocnych, prostych emocji. I dlatego tabloidy są takie - każde czasopismo dostosowuje się do swojej grupy docelowej, tabloidy też.

niedziela, 3 marca 2013



Tak sobie pomyślałam, że jakoś tego bloga prowadzę (poooowoli), a nigdy się nie przedstawiłam, ani nie powiedziałam, o co mi tak właściwie chodzi. Wprawdzie to nie fair, że ja muszę się przedstawiać, a ktokolwiek, kto wejdzie na tego bloga, już nie, ale takie są reguły gry, a kim ja jestem, żeby je zmieniać?
Mam na imię Joanna, co według astrologów (w których wprawdzie nie wierzę, ale na potrzeby sytuacji, czemu nie wykorzystać?) oznacza, że mam zdolność "budzenia ludzkich dusz z uśpienia" i to właśnie chciałabym robić. Studiuję bardzo dużo różnych rzeczy, głównie dziennikarstwo, ale zahaczyłam już o socjologię, kulturoznawstwo, filozofię, religioznawstwo, etnologię, teologię i kognitywistykę. To ostatnie było najgorsze, ale generalnie wszystko dla mnie układa się w spójną całość, a chodzi o to, żeby nauczyć się świata na tyle, żeby móc o nim pisać. Ten blog ma służyć właśnie temu. Chcę podzielić się z Wami swoimi spostrzeżeniami, refleksjami na temat współczesnego świata, na temat ludzi. Bo to ludzie zawsze najbardziej mnie interesowali - kiedy czytam Dostojewskiego albo oglądam filmy - tak naprawdę zawsze chodzi o ludzi. Piękny język czy ujęcia, to sprawa drugorzędna. Zastanawia mnie, co jest dla ludzi ważne, co uznają za normalne, jak widzą sami siebie. Moją nową miłością jest psychologia społeczna.
Myślę, że w pewien sposób ten blog, to też moja prywatna walka z tym, na co się nie zgadzam, czego w życiu się obawiam. Ostatnio niełatwo jest wypowiadać swoje zdanie publicznie, tutaj nie muszę się obawiać obrzucenia jajkami ;)
Nie da się też ukryć, że blog ma też małe zabarwienie antropologiczne, ale to wszystko mieści się w moich zainteresowaniach, zresztą ten kawałek internetu to moje małe królestwo, więc czemu by nie?
A jeśli chodzi o nazwę – Talking Shit about a Pretty Sunset to tytuł piosenki Modest Mouse z ich płyty This Is a Long Drive for Someone with Nothing to Think About. Muszę szczerze przyznać, że muzyki nie lubię, ale tytuły są moim zdaniem zabawne. Zresztą nazwa zespołu nawiązuje do Znaku na Ścianie Virginii Woolf, a ją już lubię. W każdym razie tak trochę patrzę na swoją pisaninę – gadam głupoty o pięknych rzeczach (albo strasznych, czasami o nich też). Całe szczęście internet jest przestrzenią absolutnej tolerancji i każdy może w nim wypisywać tyle bzdur, ile mu się będzie podobało. Najwyżej nikt tego nie przeczyta. Chociaż ja po cichu trzymam kciuki, że ktoś jednak czyta.
A gdybym miała to wszystko podsumować w jednym zdaniu i nie zanudzać na śmierć, napisałabym chyba: Dużo tu mnie i o to chodzi.