środa, 31 lipca 2013

Syndrom wczesnego wypalenia

Kolejny post inspirowany wykładem. Tego samego wykładowcy.
Zgodnie z teorią, że ludzie coraz bardziej przyspieszają, informacje napływają w coraz większej ilości i w rezultacie mniej znaczą (poprzedni post), naturalną koleją rzeczy jest, że również wcześniej dochodzi do wypalenia.
Z jednej strony wydaje mi się, że przynajmniej w Polsce młodzież nie musi wcale aż tak szybko dorastać, wręcz nie chce - młodzi panikują przed podjęciem jakichkolwiek większych decyzji, bo wiążą się one z odpowiedzialnością, której teraz już nikt nie chce przyjąć, ale z drugiej strony istnieje ogromna presja sukcesu, który musi nastąpić TERAZ. W sumie najłatwiej będzie na przykładzie i może nie szukajmy tu sobie abstrakcji. Obracam się w środowisku ludzi, którzy planują karierę dziennikarską i w tym środowisku panuje przeświadczenie, że trzeba zacząć od razu pisać, udzielać się, wybijać. Jestem jedną z nielicznych, która uważa, że warto jednak najpierw czegoś się nauczyć, znaleźć coś, o czym można pisać wiarygodnie. Co nie zmienia faktu, że na mnie też ta presja działa i czuję, że już nie mam siły, że nie zdążę z tym wszystkim i zawsze jestem do tyłu. A ja nie jestem zbyt pracowitym człowiekiem, nie wyobrażam sobie, co teraz muszą czuć moi koledzy, którzy faktycznie biorą udział w tym wyścigu.
Nasuwa się pytanie: kto jest mądrzejszy? Ja, która ostrożnie i powoli zabieram się do budowania swojej przyszłości, czy oni, którzy dali się wciągnąć w ten strasznie szybki nurt?

czwartek, 25 lipca 2013

Informacja = Wolność = Demokracja

Tytułowe równanie brzmi sensownie, prawda? Prawda. Jeśli społeczeństwu dostarcza się wszelkie wiadomości ze świata polityki, to takie społeczeństwo staje się wolne od wpływów i indoktrynacji, dzięki czemu może samo świadomie podejmować decyzje, wybierać polityków, kształtować politykę.
Ale w świecie "szybciej, więcej, jeszcze szybciej", w którym informacje jutra przekazywane są dzisiaj, w którym głównym centrum informacji jest internet pełen wszystkiego, czyli w rezultacie - niczego; w świecie, w którym mieszkaniec Torunia czyta o śmierci dziecka z Gliwic albo nagiej przejażdżce mężczyzny z Mazur (info wyczytane na portalu Interia) - informacje cokolwiek straszne/zabawne, ale jednak niezbyt potrzebne (budzi się we mnie wniosek, że ludzie przestali mieć jakiekolwiek wyczucie tego, co jest informacją medialną, a co prywatną sprawą rodziny; zastanawiam się też, jaki jest sposób selekcji takich nieważnych informacji, kto się tym zajmuje i ile mu płacą?); w świecie, w którym prasa papierowa jest nieprzyzwoicie wręcz upolityczniona i nie podaje wcale wiadomości, a zawsze komentarze albo informacje tak wyselekcjonowane, żeby dopełniały obraz świata tworzony przez dany tytuł; więc czy w tym świecie informacja faktycznie równa się wolność? Zastanawiam się też kto narzucił mediom tę potrzebę informowania o totalnie wszystkim, jakkolwiek durne albo po prostu zbędne by to nie było.
Poza tym: czy istnieje prawdopodobieństwo, że jednak to równanie jest błędne. Że cały ogrom społeczeństwa nie będzie chciał przyjmować informacji (oczywiście mam tu na myśli pełnowartościowe informacje, nie tę sieczkę dziś podawaną), że będą one dla niego za mało atrakcyjne, trzeba mu je będzie posłodzić i udekorować jakimś żartem, a później z kolei może jednak samą informację uczynić żartem, rozrywką, tak żeby cały ogrom społeczeństwa ją strawił?
Czy możliwe jest, że społeczeństwo jako całość, wcale nie pragnie wolności? Albo jeszcze inaczej: pragnie jej, dobrze też wie, kiedy ktoś chce je perfidnie oszukać (Acta się kłania), ale polityka rzadko jest perfidna i rzucająca się w oczy, zazwyczaj trzeba jednak pochylić się nad czymś, trochę pomyśleć. A skoro wiadomości jest ocean, to nad czym tu się pochylać? Nad kolorowymi rybkami - infotainment*?  Czy nad zwykłą kroplą wody, która faktycznie jest ważna?
To równanie jest prawdziwe. tylko w idealnym świecie. W naszym - szybkim, zalanym informacją, która nie niesie ze sobą żadnej treści, traci swój sens.
* Infotainment = information + entertainment

wtorek, 23 lipca 2013

Niedawno miałam okazję spędzić kilka dni u słowackiej rodziny. Po słowacku oczywiście nie mówię, ale co to za problem skoro polski i słowacki to prawie to samo. Jak dla kogo. Moja siostra, która miała bardziej długotrwały kontakt z tym językiem wcześniej, uprzedziła mnie, że to jednak tylko tak się wydaje. Z kolei mój tata jej nie uwierzył i jakby na złość rozmawiał z naszymi sąsiadami zza gór bez żadnego problemu. Ale to wszystko było wcześniej, więc kiedy już przyjechaliśmy do naszych słowackich gospodarzy na kilka dni, byłam uzbrojona w wiedzę teoretyczną bardziej, że ja słowackiego nic a nic, a mój tata może gadać godzinami. Więc przez te 72 godziny na obcej ziemi mogłam weryfikować swoją wiedzę. Wnioski spłynęły na mnie dopiero później.
Okazało się, że moi rodzice nie mieli problemu z nawiązaniem kontaktu, ja z kolei uśmiechałam się nieśmiało i wołałam o pomoc za każdym razem, kiedy ktoś mnie o coś pytał (przy zwykłych zdaniach oznajmujących udawałam, że oczywiście wszystko rozumiem i zgadzam się w stu procentach). Nie mówię, że była to taka przepaść językowa jak z Węgrami, ale jednak.
Na początku myślałam, że to mi brakuje błyskotliwości i dlatego nie rozszyfrowuję tak szybko słowackich słów, ale nie dostrzegam u siebie takiej tępoty na innych polach, więc chyba wykluczone. Na pewno wykluczone, bo nasunął mi się inny, lepszy wniosek. Między mną a moimi rodzicami jest 30 lat różnicy. W tym czasie język polski ewoluował i to moim laickim zdaniem dość potężnie.Krótko mówiąc: rodzice mówią polszczyzną poprawną i raczej czystą, lepiej też orientują się w gwarach wiejskich, ja z kolei mam język przybrudzony przez slang, jakieś śmieci językowe i zdominowany przez angielski. Nawet jeśli nie angielski w czystej postaci, to taki dostosowany do naszych potrzeb. Dlatego ja nie rozumiałam prawie nic, a za to moi rodzice dogadywali się świetnie. I jakkolwiek głupio by to nie brzmiało, z czego mój ojciec nabijał się bez skrupułów - ja wolałam z nowymi znajomymi rozmawiać po angielsku, wtedy byliśmy na równym poziomie i wbrew temu, co myślał mój tata, rozumieliśmy się lepiej.
Czy to wpływ globalizmu, że tak bliskie sobie kulturowo i językowo narody stały się sobie obce? Chyba źle postawiłam pytanie. To, że młodzi Słowacy będą z młodymi Polakami rozmawiać po angielsku, nie znaczy, że są sobie bardziej obcy niż ich rodzice czy dziadkowie. To po prostu znaczy, że znaleźli dla siebie nową platformę komunikacji, na której jest też miejsce dla Hiszpana czy Francuza. O ile zawsze będą pamiętać, skąd pochodzą.

środa, 17 lipca 2013

Tylko wielkie przeboje

Radio ZET - "tylko wielkie przeboje" to od 1995 r. (czyli w sumie prawie od zawsze, ale jak ładnie się popisać znajomością dat) slogan tej rozgłośni i słyszałam go już tyle razy, że aż się zdziwiłam, kiedy dzisiaj wieczorem zasiadłam do filmu polecanego właśnie przez tę stację i usłyszałam te trzy słowa w zupełnie nowym kontekście. Tylko wielkie przeboje, znaczy że żadnych innych nie ma. Przecież to wszystko tłumaczy! Wszystkie te Tiny Turner, Whitney Houston, Celin Diony, Eltony Johny itd. itd. Bo co może się równać z "I will always love you"? Jaki hit jest tego kalibru, że absolutnie każde pokolenie go pamięta? To, że młodzież zna go na pamięć tylko dlatego, że Zetka katuje go nieustannie od 18 lat, to przecież tylko drobny szczegół.
I nie zrozumcie mnie źle, nie mam nic do Whitney Houston ani do klasyków z Radia Zet, ale! Idąc dalej tym tokiem myślenia - tylko wielkie przeboje, tylko gwiazdy naprawdę błyszczące pełnym blaskiem na firmamencie sław mają w teorii dostęp do ramówki warszawskiej radiostacji, to ja się pytam, jakim cudem wdzierają się tam takie pyłki jak jakaś Sylwia Grzeszczak (numer drugi na ich liście przebojów, a nigdy nie słyszałam panienki śpiewającej) albo inni, których nawet nie chce mi się wymieniać, tak mało ważni są. Apeluję do Państwa Ważnych w redakcji! Odrobinę konsekwencji! Jak reklamować się wielkimi przebojami, to niech to będą wielkie przeboje i zapewniam państwa, że jest ich większa garstka niż to, czym zamęczają mnie państwo odkąd pamiętam (no dobra, teraz to już radia słucham rzadko i trochę wzruszająco się robi, jak odkrywam, że nic się nie zmieniło od czasów mojego dzieciństwa. Ale nie w tym rzecz! Tu idzie o większe cele!). A najlepiej to zmieńcie sobie slogan i będzie z bani, syfu będzie mogło lecieć co niemiara i nikt się nie przyczepi.
Ps. Klasyk Whitney, o którym pisałam jest na 68 miejscu światowej listy piosenek wszech czasów magazynu Bilboard, ciekawe gdzie plasuje się jakikolwiek to jest, największy przebój Sylwii Grzeszczak?
Pps. Ostatnio dopada mnie smutna myśl (raz na jakiś czas każdemu się niestety zdarza), że wszystko co mówię/piszę jest bardzo wtórne i nic nie wnosi do świata. Bardzo za to przepraszam.

środa, 10 lipca 2013

Ludzie Gołębiami Są

Spotkała mnie niedawno najdziwniejsza rzecz. Z wrodzonego roztrzepania zapomniałam zamknąć okno przed wyjazdem na weekend i po powrocie przywitał mnie gołąb, który wleciał przez to okno. A właściwie nie przywitał, tylko rzucił się na mnie i zafundował podwójny zawał plus spory kłopot z uratowaniem go. Mimo otwarcia wszystkich trzech okien na oścież i sugerowania mu drogi nieporadnym machaniem rękoma tudzież miotłą, gołąb wybierał jak najdurniejsze miejsca ucieczki. Wlatywał na ściany, obijał się o drzwi, chował pod łóżkiem (to akurat moja wina, uciekał tak przed miotłą), próbował wszystkiego, tylko nie właściwej drogi. I jak tak biegałam za nim po pokoju, to nie mogłam oprzeć się wrażeniu, że są na świecie ludzie-gołębie. Tacy, którzy nigdy nie dostrzegą pomocnej dłoni, tylko atak; którzy nie potrafią znaleźć dobrych rozwiązań, ale zawsze odbijają się od ścian; tacy, którzy uparcie powtarzają te same błędy, licząc chyba na to, że jakimś cudem w końcu się uda. Ciekawe tylko, czy wśród gołębi też panuje taka różnorodność charakterów i może trafiłam po prostu na wyjątkowo głupi okaz.
Ps. Gołębia w końcu zagoniłam do kąta, złapałam w ręce (?) i sama wypuściłam przez okno.