sobota, 16 lutego 2013

piątek, 15 lutego 2013

Antropolog - zawodowy przyjaciel

Dawno, dawno temu, kiedy świat skrywał jeszcze jakieś nieznane lądy, antropologia była nauką poznającą egzotyczne ludy. A poznawała je z perspektywy europocentrycznej - My, biali naukowcy z cywilizowanych krajów przyszliśmy badać Was- tubylców, których kultura na pewno jest gorsza od naszej, a teraz sprawdźmy, dlaczego. Najlepiej sprawdźmy na odległość.
Później pojawił się Malinowski i powiedział, że poznać kulturę można tylko wtedy, kiedy się w niej uczestniczy, niemal stapia z nią na czas badań.
Współcześnie antropolodzy prawie chorobliwie starają się dojść do całkowitego obiektywizmu, oczywiście traktują już (i słusznie) wszystkie kultury tak samo, zbliżają się do badanych, a nawet - dla dobra badań, stają się ich przyjaciółmi. Bo przecież przyjacielowi powie się więcej, niż obcemu człowiekowi, szybciej wprowadzi się go do zamkniętej społeczności.
Problem polega na tym, z czego zresztą również antropolodzy zdają sobie sprawę, że przyjaźń między badaczem a badanym może nie być do końca etyczna. Jak można poznać kogoś, otworzyć się na niego i pozwolić jemu także się otworzyć i zbliżyć, a później, kiedy ma już się zebrany materiał powiedzmy na książkę, wyjechać i nigdy nie wrócić? Czy tak wygląda przyjaźń?
Problem stosunku antropolog-badany pokazany jest w ciekawy sposób w norweskim filmie "Historie kuchenne". Pierwsze, co rzuca się w oczy, to wysokie krzesło badacza, na którym ma siedzieć, kiedy obserwuje badanego. Zaczynamy więc od dystansu: wysoko-nisko, bohaterowie nie mają okazji się do siebie zbliżyć, bo dzieli ich widoczna odległość. Z czasem dystans się zmniejsza, a bohaterowie stają się sobie coraz bliżsi, w końcu się zaprzyjaźniają. I wtedy następuje moment nieunikniony - badanie dobiega końca, antropolog musi wyjechać. W filmie rozwiązanie pokazano tylko jedno - można mieć jedno albo drugie: pracę albo przyjaźń. Folke wybiera przyjaźń, rezygnuje ze swojej pracy i zostaje z nowym przyjacielem.
Inny problem polega na tym, że jak twierdzi Katarzyna Kaniowska*, dialog nie wzmaga autentyczności badań - wręcz przeciwnie, a to dlatego, że jest on ciągłą ugodą pomiędzy rozmówcami, ukrywa jakieś prawdy. Nie zawsze coś zostanie wypowiedziane, czy to ze wstydu, czy to z poczucia naruszania świętości przedmiotu rozmowy - łatwiej jest po prostu to coś pokazać. Kaniowska zauważa też, że dialog sam w sobie jest już interpretacją (słów badanego), więc zmniejsza obiektywizm.
Sięganie poziomu badanych jest moim zdaniem jak najbardziej krokiem w dobrym kierunku. Empiryczne poznawanie ich kultury również. Ale czy w dążeniu do pozbycia się własnej perspektywy kulturowej, do jak największego wtopienia się w obcą kulturę antropologia nie zapędza się za daleko? Czy przez za duże spoufalenie się z inną kulturą nie wróci do punktu wyjścia - będzie tak samo nieobiektywna jak wcześniej, tylko z innego powodu. Złoty środek to chyba jednak zawsze najlepsza zasada.

czwartek, 14 lutego 2013

Jak stworzyć ludzi doskonałych

O biopolityce już było, ale niech będzie jeszcze raz, z innej perspektywy. Mam na myśli eugenikę i genetykę (w negatywnym wykorzystaniu).
Zacznijmy od tego, że tematu, który mam na myśli, unika się w kulturze jak ognia albo go trywializuje. Najprostszy przykład - kiedy szukałam do tej notki zdjęć z filmu "Nie opuszczaj mnie", adaptacji książki (o tym samym tytule, autor: Kazuo Ishiguro) o klonowaniu ludzi dla narządów, przejrzałam setki fotografii: na filmwebie, imdb, w google grafika, a zdjęcie bezpośrednio pokazujące temat filmu znalazłam jedno i to z trudem. Nigdzie nie znalazłam kadrów wyniszczonych, schorowanych, cierpiących bohaterów, a przecież takie sceny były. No ale można uznać, że to małe niedopatrzenie, zbieg okoliczności i tyle. Co nie zmienia faktu, że ludzie nie lubią rozmawiać na takie tematy; makabryczne wizje Ishiguro wkładają między bajki, a obecnie wykonywane praktyki całkowicie usprawiedliwiają i popierają (mam na myśli in vitro, aborcję, eutanazję). 
Zastanawiam się czasem - dlaczego? I wydaje mi się, że głównie dlatego, że ludzie są bardzo krótkowzroczni i egoistyczni. Myślą jedynie - chcę mieć dziecko, a nie mogę go spłodzić naturalnie, skorzystam zatem z metody in vitro. Nie zastanawiają się tylko, co stanie się z pozostałymi po zabiegu zarodkami. 
Staram się przekazać, że ludzie o in vitro, eugenice itd. nie myślą serio, nie myślą w skali makro, w skali naukowej. Poszczególni ludzie widzą tylko swoje prywatne tragedie i tzw. tragedie: nie mogę mieć dzieci, zaszłam w niechcianą ciążę. Mogę to zmienić, naukowcy i lekarze dają mi taką możliwość, dlaczego więc mam jej nie wykorzystać? 
Problem w tym, że eugenika nie sprowadza się tylko do bohaterskich czynów, za jakie można uważać obdarowanie bezdzietnej pary dzieckiem. Zresztą to już ludziom przestaje wystarczać.
Jeśli mogę ustalić, żeby moje dziecko miało zielone oczy - to chcę. Brzmi niegroźnie. Ale dlaczego tych samych możliwości ingerowania nie wykorzystać w innych celach. Dlaczego by nie stworzyć żołnierzy mniej odpornych na ból, dlaczego by nie wykluczać dzieci chorych (co zresztą się robi), dlaczego nie dążyć do IDEAŁU człowieka, a w końcu - dlaczego nie stworzyć istoty (nazwijmy to wprost - człowieka), dzięki narządom której inni ludzie będą mogli żyć dłużej? Dlaczego ludzie nie posuną się w swoich rozważaniach tak daleko? Dlatego, że wydaje im się to nierealne? Mi wydawałoby się nierealne, żeby zabijać nowo narodzone dziecko, dlatego że jest chore, a jednak już się to robi - w Holandii.
Do czego to wszystko zmierza? Do stworzenia ludzi doskonałych, do przeprowadzenia ludzi na nowy etap ewolucji (przecież ewolucja zakłada ciągły postęp). A co rozumiem przez pojęcie ludzi doskonałych? Sprawnie radzących sobie w życiu, nie ciążących na budżecie itd.
Smutne zdanie pada w filmie "Eugenika w imię postępu". Profesor Szamatowicz, prekursor in vitro w Polsce, spytany, czy zarodki żyją, odpowiada, że to nie jest problem medycyny, że o to należy pytać filozofów. Dziś na zajęciach z Religii wobec Wybranych Problemów Współczesności prof. Tyburski stwierdził, że pytanie o definicję życia, jest pytaniem z zakresu medycyny. Humaniści mają odpowiedzieć na pytanie o wartość życia.
Zainteresowanych tematem odsyłam do filmu Grzegorza Brauna "Eugenika w imię postępu" oraz do książki Kazuo Ishiguro "Nie opuszczaj mnie", na podstawie których napisałam notkę.

środa, 6 lutego 2013

Kultura = Eliksir młodości?

Kultura dominuje życie człowieka. Wypracowanie jak najbardziej obiektywnej perspektywy, niezależnej od naleciałości kulturowych, jest odwiecznym problemem antropologów, czy etnologów. Mówi się, że ich przekaz nigdy do końca nie jest obiektywny, bo nie można całkowicie odciąć się od własnej kultury.
Ale czy od kultury zależy nawet długość naszego życia? Okazuje się, że to możliwe.
Dolina rzeki Hunza - położona między Pakistanem a Indiami zamieszkiwana jest przez wyjątkowo długowieczny lud. Niczym spektakularnym jest tam dożycie swoich setnych urodzin, niczym wyjątkowym rodzicielstwo po pięćdziesiątce (90 letni mężczyźni zostają ojcami, 50 letnie kobiety matkami); większość "naszych chorób" jest Hunzom nieznana - rak, miażdżyca, o chorobach ściśle nerwowych, wynikających ze stresu nie wspominając.
Brakuje niestety naukowych opracowań na temat Hunzów, natomiast mnożą się w internecie i nie tylko paranaukowe notki albo poradniki "jak żyć zdrowo i długo - recepta Huznów". Wynika z nich, że do osiągnięcia pokaźnego wieku wystarczy zdrowa dieta i wyłączenie się z cywilizacji. Hunzowie żyją w absolutnej harmonii z przyrodą - jedzą tylko płody ziemi i to praktycznie nieprzetworzone, bardzo rzadko jedzą mięso, ponieważ zwierzęta są zbyt cenne. Ich dieta opiera się na owocach i orzechach - a to prawdopodobnie sekret długowieczności.
Poza tym całkowicie synchronizują się z rytmem ziemi - pracują całymi dniami, ale chodzą spać po zachodzie słońca, z niczym się nie spieszą, za niczym nie gonią. Nie wykorzystują wynalazków cywilizacji: samochodów, telefonów, nawet zaawansowanych narzędzi rolnych, czy nawozów. Dzięki temu ich środowisko jest nieskażone: powietrze i woda czyste.
Tak było do niedawna, ale historia już dawno nauczyła, że cywilizacja musi postępować, ekspansja nowoczesności jest nieuchronna. Także do Hunzów ona dotarła - od niedawna zaczęli oni wykorzystywać "dobrodziejstwa cywilizacji", mężczyźni zaczęli pracować w głębi kraju. Od tego czasu ich lud podupada.
Czy to oznacza, że kultura, w której żyjemy potrafi definitywnie odmienić życie? Czy kultura ma wpływ na biologię? Z przykładu Hunzów uczymy się, że tak. Nie dotarłam do żadnej argumentacji wskazującej, że długowieczność tego ludu wynika ze specyfiki genów, czy innych determinantów biologicznych. To kultura ukształtowała życie Hunzów.
Wynika stąd tylko smutne pytanie: dlaczego zatem ludzie nie wycofują się do "początków", dlaczego nie rezygnują z cywilizacji, nie zbliżają się do natury, skoro tak namacalnie widać korzyści stąd płynące?
Jedyna odpowiedź nasuwająca mi się w tej chwili to lenistwo ludzi, ich potrzeba ciągłego ułatwiania sobie życia, a także zachłanność. I dopóki tych cech się nie wykluczy, dopóty ludzkość nie odnajdzie eliksiru młodości.