środa, 14 maja 2014

Kto by pomyślał, że jestem liberałem? Liberałką?

Minęło pińcet lat, to czas najwyższy na nową notkę. Szczególnie, że licencjat się sam nie napisze, ale ja też tego nie zrobię. Ho ho, ale żarcik.
Ad rem! Mam takie zajęcia z bioetyki powiedzmy. Nie tak dokładnie, ale niech będzie.
Dziś rozmawialiśmy o kłopotach w zdefiniowaniu śmierci. Bo jak ktoś jest warzywo to żyje czy nie żyje? Jest osobą czy nie jest? Trudno ocenić. Głównie dlatego, że nie da się postawić jednoznacznej diagnozy określającej, czy ktoś jest świadomy, czy nie. A jeśli nie wiemy, czy jest świadomy, to nie wiemy, czy jest osobą (w skrócie), a wtedy nie wiemy, czy lepiej go trzymać pod aparaturą, czy lepiej pozwolić mu umrzeć.
No i drugie już zajęcia z rzędu w sumie zastanawialiśmy się, co z tym fantem zrobić.
A ja sobie tak pomyślałam oto:
Po co za wszelką cenę ustalać jedyną słuszną wersję? To jest naprawdę trudne, nie da się tego rozwiązać, bo niby jak, skoro medycznie się nie da? Ktoś musiałby arbitralnie stwierdzić "tak" albo "nie". A kto miałby to zrobić? Czy więc nie lepiej by było, żeby bioetycy nie starali się za wszelką cenę ustalić nowych kategorii potrzebnych do uporządkowania świata, który coraz bardziej się komplikuje, a w zamian za to skupili się na edukacji ludzkości w tym sensie, że pobudziliby ludzi do myślenia refleksyjnego na tematy etyczne i zostawili tym właśnie ludziom prawo decydowania o sobie i ewentualnie o swoich bliskich? Dlaczego mam podejmować decyzję za panią X, że jej mąż już nie żyje, chociaż wcale nie jestem pewna? Albo odwrotnie, czemu mam wmawiać panu Y, że jego córka żyje, skoro równie niewiele o tym wiem? Niechże ludzie wezmą na siebie obowiązek myślenia i niech odpowiedzialność za tak trudne decyzje po prostu spadnie na nich.
Nieprawdaż?

poniedziałek, 24 marca 2014

Chwila znów tyranizuje

Jakoś sobie strasznie upodobałam tą teorię o tyranii chwili, pisałam już o niej TUTAJ. Ostatnio znowu mnie dopadła jak czekałam na tramwaj. W stolicy proszę państwa tramwaje jeżdżą co chwilę, nie to co w jakichś tam wsiuńskich miastach. I stoję kiedyś z masą ludzi na przystanku, czekam jakieś 30 sekund i widzę, że podjeżdża nie jeden, nie dwa, ale aż trzy tramwaje! A co tłum obok mnie robi? Wszyscy wsiedli do tego pierwszego, bo przecież nie mają czasu czekać jakieś pół minuty dłużej aż otworzą się drzwi pozostałych.
A jedźcie sobie, co mnie to...

niedziela, 23 marca 2014

Korwin (wcale nie beka) Krul

Towarzyszyłam dzisiaj staremu znajomemu na zjeździe Kongresu Nowej Prawicy w Warszawie.
To chyba było znamienne, że ludzie machali flagami
(nie Polski, flagami partyjnymi), klaskali co drugie zdanie wypowiedziane przez Korwina i innych prelegentów,
 składali owacje na stojąco. Tak mnie zdziwiła euforia zebranych po wejściu Korwina Krula, że nie wiedziałam
co mam o tym myśleć. Już mnie nie dziwi.
Wystąpienie prezesa KNP składało się oczywiście z kilku populistycznych sloganów i niczego więcej, ale i tak wzbudził ekstazę w tłumie, jakby nie wiem jakie mądrości prawił.






prof. Bogusław Wolniewicz fot. warszawa.koliber.org
Z kolei prof. Wolniewicz zreferował kilka kwestii ważnych, które mimo wszystko wydawały mi się trochę banalne i oczywiste jak na tego typu spotkanie ludzi przecież światłych i świadomych. Okazuje się, że wcale nie. To, że rynek jest bezwzględny i dlatego potrzebuje kontroli państwa wydawało mi się jasne. To, że państwo ma zakusy despotyczne i dlatego potrzebuje kontroli ze strony rynku też chyba oczywiste. Nie szokowało mnie też stwierdzenie, że demokracja jest najlepszym ustrojem gwarantującym wolność (monarchia może być spoko, jak monarcha jest mądry, ale jakie są na to szanse?). Profesor Wolniewicz jako jedyny nie otrzymał owacji na stojąco. Jako jedyny został wyśmiany i wykpiony.
Wtedy właśnie do mnie dotarło, że większość zebranych w Pałacu Kultury to monarchiści. I to nie tacy sobie monarchiści, nikomu nie zabraniam. To była zwykła tłuszcza bez kultury (Co z tą marihuaną? wzbudziło tyyyyle emocji), która Korwina najchętniej ozdobiłaby koroną i chętnie oddała mu całą swoją wolność. Korwin Krul. Bez żartów.

czwartek, 20 marca 2014

Potrzebuję tłumacza... rzeczywistości

Polacy o rodzimej administracji i urzędach mogą powiedzieć naprawdę wiele i to niestety złego, ale ja ich wszystkich przebiję! Bo niewielu Polaków musi się udać do Wydziału do Spraw Cudzoziemców, a ja dzisiaj musiałam i co to był za ubaw!
Nikt, absolutnie nikt nie mówił tam po angielsku. Dlatego zresztą musiałam tam być ja, bo moja biedna koleżanka potrzebowała tłumacza. Tak jej powiedziano przez telefon, kiedy wzywano ją na rozmowę: proszę przyprowadzić tłumacza.
Kazano jej przyjść na dziewiątą, ale przecież nikogo nie zdziwi, że o tej godzinie nic nie załatwiłyśmy. Tułałyśmy się od pokoju do pokoju, wszędzie nam mówili, że to nie tu. Chociaż w teorii wiedziałyśmy, że powinnyśmy się znaleźć w pokoju 41 (później się okazało, że jednak 44, ale nie wiem czy to pomyłka koleżanki czy urzędników, więc nie oceniam). Przesiedziałyśmy w licznych kolejkach liczne godziny, przez co dorobiłam właścicieli automatu z paluszkami solonymi, aż w końcu Rika (koleżanka) odbiera telefon i ktoś się jej pyta, czemu nie przyszła o 9. Oczywiście słuchawka została przekazana w me ręce, ja próbowałam zachować spokój i nie krzyczeć, przeszłyśmy grzecznie pod wskazany adres, a co się tam okazało?
Że wezwano szanowną Rikę, bo źle napisała podanie. Jak to źle? Bo tytuł nie mógł być "Wniosek o ponowne rozpatrzenie", tylko "Odwołanie od decyzji". Poza tym wszystko było ok. Poważnie.
Nie wiem jak by sobie Rika tam poradziła sama, bo wszystko załatwiałam za nią ja, dogadując się oczywiście w ojczystym języku. Jakby w ogóle było co załatwiać...
No i taki smaczek na koniec: wszystkie informacje, ulotki, plakaty, wszystko wiszące na tych śmiesznych korkowych tablicach na korytarzach było po polsku. Gotowe druczki do wypełniania (o przyznanie wizy i takie tam) też. A mój hit sezonu to ten tu plakat, co to go aż uwieczniłam na zdjęciu, patrzcie i podziwiajcie. Jakby ktoś nie zauważył w jednej z tych chmurek jest napisane "Potrzebuję tłumacza..."

czwartek, 6 marca 2014

Rodziny się nie wybiera

I tym kontrowersyjnym początkiem wzburzę całą moją publikę, bo wiem, że tylko moja rodzina czyta tego bloga (taka ze mnie dziennikarka pełną gębą). Ale możecie być spokojni, to nie o was.
Ostatnio na zajęciach jedna rzecz mnie bardzo zainteresowała, od razu mówię, że nie ja na to wpadłam, ale miałam jakieś swoje refleksje w tym temacie, którymi nie zdążyłam się podzielić z grupą, więc podzielę się ze Światem.
Rozmawialiśmy o kuwadzie, rytuale dotyczącym głównie mężczyzn w czasie pierwszej ciąży ich żon (a dokładniej w czasie pierwszej ciąży, która jest wynikiem zapłodnienia przez tego konkretnego mężczyznę, bo chodzi w kuwadzie o to, że mężczyzna pierwszy raz staje się ojcem). Rytuał jest bardzo interesujący i dość dziwny, szczególnie jego druga odmiana. Bo odmiany są dwie: albo tabu dotyczące jedzenia, specyficzne stroje itp., albo mężczyzna faktycznie "wczuwa się" w sytuację rodzącej kobiety, kładzie się, krzyczy z wyimaginowanego bólu i symuluje poród.
www.edziecko.pl
Zainteresowanych etnografią odsyłam do źródeł (zapewne do wikipedii, bo komu by się chciało szukać dalej), a ja przechodzę do meritum.
Jedna z koleżanek w grupie wyraziła taką myśl, że może współcześnie modne w naszym kręgu kulturowym porody rodzinne są odpowiednikiem kuwady, a to dlatego, że służą budowaniu silnej relacji rodzinnej, która teraz jest szczególnie ważna, skoro rodzina nie jest już pojęciem tak oczywistym jak kiedyś.
Szalenie ciekawe, prawda? Tak mi się też zdaje, dlatego zaczęłam się zastanawiać czy to ma sens.
I chyba ma. Sto lat temu (a czemu by nie cofać się tak daleko?) rodzina była ukonstytuowana przez prawo i przyzwoitość oraz zgodę społeczną. Mąż i żona żyli razem w jednym domu, wychowując wspólne potomstwo, a rozpady małżeństw nie były codziennością. I taki model dla wszystkich był oczywisty.
Teraz związki strasznie się komplikują. Pomijając idiotyczne dla mnie stosunki partnerskie (ze względu na nazwę, nie z gruntu, nie wtrącam się ludziom w to, czy chcą mieć papier/sakrament, czy nie), istnieją też inne alternatywy: np. małżeństwa, które nie mieszkają razem, chociaż są zgodne albo rodziny patchworkowe, czyli złożone z rozwodników i ich wszystkich dzieci z różnych związków.
Kiedyś wystarczającym klejem rodziny była powiedzmy tradycja. Co nie wyklucza oczywiście innych klejów, które by sklejały bardziej. Teraz tradycji nie ma, warianty są różne i trzeba przyznać, że bardziej kruche, czyli też wymagające większej pielęgnacji. Może stąd w parach potrzeba przeżywania takich ważnych momentów jak przyjście na świat dziecka wspólnie, żeby właśnie scalić się jako rodzina, mieć jakieś podstawy istnienia, poza danym sobie słowem (i to nawet nie przysięgą przed autorytetem, tylko zwykłą obietnicą). Czy to jest dobry sposób to już jest inna bajka, nie mnie się wypowiadać, ale i tak się wypowiem.
Chyba nie. Są pewne rzeczy, które mogłyby jednak pozostać tabu. Ale niech tam ludzie robią co chcą, dopóki nie szkodzi to innym.
Tak się rozpisałam... Bardzo przepraszam.
W Warszawie nic ciekawego, tym bardziej przepraszam.
Ps. Chciałam wrzucić zdjęcie z porodu rodzinnego, żeby mieć więcej grafik, ale nie zrobię wam tego.

poniedziałek, 3 marca 2014

Update do posta o Gruzji

Głupota nie popłaca jeszcze bardziej. Okazuje się, że "tylu muzułmanów" to 7-9%, a nie 70% jak myślałam, że poinformował mnie Gruzin. Najwyraźniej się nie dogadaliśmy. A ja powinnam sprawdzać informacje w dobrych źródłach. Wybacz świecie takie karygodne wpuszczenie w maliny.
Miłego dnia.


sobota, 1 marca 2014

Początek jest najważniejszy

Napisałam takie ładne słowo wstępne do swojego licencjatu, że aż żal się nie podzielić, więc zapraszam:


 "Przede wszystkim na wstępie chciałabym zaznaczyć sprawę kluczową dla zrozumienia tejże pracy, jak i każdej innej jej podobnej. Chodzi mianowicie o fakt, że tekst ten jest całkowicie zbędny dla rozwoju nauki, żaden przeciętny czytelnik nie będzie miał nawet dostępu do niego, jeśli ewentualnie chciałby się z nim zapoznać, a ci, którzy w teorii mają ten nieszczęsny obowiązek, prawdopodobnie i tak go nie wypełnią. Praca ta, ze względu na wymogi zewnętrzne, będzie zawierała jedynie śladowe ilości przemyśleń własnych autorki, a jej przeważającą część stanowić będą cytaty z innych autorów i powielone myśli wyrażone wcześniej w innych publikacjach. Wyjaśniwszy tę podstawową kwestię, życzę udanej lektury."

Z warszawskiego frontu: W moim mieście piwo w barze jest tańsze niż tu w sklepie. Konkretnie Pilsner Urquell. Nie to że każde. Bez przesady.
Miłego weekendu.

wtorek, 25 lutego 2014

Kurwa czy fuck? Nie ma różnicy

Wstyd się przyznać, ale sporo przeklinam. Więcej niż bym chciała i więcej niż wypada kobiecie. A ostatnio odkryłam ciekawostkę na ten temat. Bo zawsze myślałam, że moje przeklinanie jest uzależnione od języka polskiego, który daje mi niezliczone kombinacje i takie możliwości, że chyba mogłabym przez rok nie powtarzać tego samego przekleństwa.
Niestety. Jestem wulgarna niezależnie od języka, okazuje się. Poznałam ostatnio Gruzina, z którym rozmawiałam po angielsku o islamie, a konkretnie o czadorze. No i oczywiście zbulwersowałam się i zamiast "fabric" było "fuckin fabric". Szkoda w sumie.
Zresztą głupota nie popłaca. Kiedy z nim rozmawiałam, nie zdawałam sobie sprawy, że w Gruzji jest tylu muzułmanów :D Może wtedy ugryzłabym się w język?
Dla niewtajemniczonych, tak samo jak dla mnie, czador to jest to:

wtorek, 18 lutego 2014

plebs o Warszawie

Od razu mówie, ze pewnie stane sie monotematyczna i bede tylko pisac w kólko o tym, jaka to ta Warszawka dziwna. Nigdy tez pewnie nie dokoncze tego posta o Hayeku. Wybacz swiecie. Dzis nie bedzie tez polskich znaków, bo komputer mojej nepalskiej kolezanki ich nie ma. I to tyle ogloszen wstepnych.
Jaka ta Warszawka dziwna! Ja juz pomijam, ze net tu gdzie mieszkam chodzi nawet wolniej niz na wiosce moich rodziców. Ale ludzie tez jacys nieogarnieci. Jade sobie ja dzisiaj autobusem. Siedzi sobie przyklejony do okna taki chlopaczek ubrany nieco niechlujnie, czyli pewnie bardzo modnie. Spodnie jakby przybrudzone, ale ze stylowo podwinietymi nogawkami, bluza od czapy i jakies rozdeptane tenisówki (znaczy sie sneakery). Jedzie on ze mna, nagle ja patrze co on robi, a on chyba cwiczyl calowanie na wlasnej dloni. Autentyk. Siedzial i calowal sobie reke. No bo skaleczony nie byl, to krwi raczej nie wysysal. Zreszta w ogóle nic nie wysysal na pewno, bo calowanie to nie wysysanie, prawda? No i nic, patrzylam sie na niego bez zenady, bo raczej mnie wciagnal taki widok, pocalowal sie chlopaczek kilka minut i tyle. Jechalismy dalej.
No. To pozdrowienia z Warszawy sle ja, plebs.

niedziela, 9 lutego 2014

Unia Europejska- shit! shit! shit!

Zawsze dostaję gęsiej skórki jak muszę się uczyć o UE, ale teraz to już normalnie krew się we mnie gotuje. Mam sobie ja taki przedmiot na studiach jak Systemy medialne na świecie. Jednym z zagadnień jest oczywiście polityka medialna unii. I ja się pytam. Czemu te europejskie bubki mają nakazywać państwom członkowskim zwiększenie czasu antenowego dla produkcji europejskich? No na co to komu? Jak ludzie nie chcą oglądać europejskiej telewizji, to niech sobie nie oglądają i tyle. A nie, że mi tu jakaś durna instytucja ogranicza moją wolność i to jeszcze bez powodu. Hayek przewidział, że to całe UE to będzie szajs na kołach.
Ale o Hayeku będzie następny post (zgodnie z dawno złożoną obietnicą), bo dzisiaj muszę się uczyć!

niedziela, 26 stycznia 2014

Kto tu z kim?

Był u mnie ostatnio przyjaciel i szukał pomysłu na temat pracy zaliczeniowej. Podpowiedziałam mu jeden, ale jakoś się nie wzruszył. Jak nie on, to ja napiszę.
W gatunku komedii romantycznych zatrzymałam się na "Masz wiadomość" i "Nothing Hill". Lubię sobie czasem oglądać takie przyjemne filmy, ale zazwyczaj oglądałam je w telewizji, ale telewizji już nie mam, więc przestałam oglądać w ogóle.
I jakiś czas temu do "Glamour" czy czegoś w tym stylu dołączali kupon na filmy w vod, weszłam sobie na stronkę i stwierdziłam, że właśnie na komedię romantyczną mam ochotę. A tam same nowości. Włączyłam sobie coś, zaczynało się to od ślubu, to mówię sobie "Srogo, zazwyczaj tym się kończy". A tam proszę państwa kobieta w dniu swojego ślubu spotyka się wzrokiem z inną kobietą i po ślubie zostaje lesbijką, zostawia męża i wszyscy żyją długo i szczęśliwie.
Z kolei w innym filmie główna bohaterka przekonana o tym, że główny bohater jest gejem, traktuje go jak geja, czyli paraduje przed nim w negliżu, śpi z nim i takie rzeczy, a on biedak cały film w niej zakochany, ale nie wie jak to powiedzieć. No i oczywiście kończy się happy endem, wszyscy żyją razem długo i szczęśliwie.
Ostatni film opowiada o mężczyźnie, który jest w trakcie rozwodu, który próbuje wytłumaczyć swojej małej córeczce, opowiadając jej historię swojego życia. Wtedy ona pomaga mu odzyskać miłość z dawnych lat, bo to przecież była porażka, ten ślub z jej mamą, skoro on cały czas tak naprawdę kochał inną, tylko nie uświadomił sobie tego.
Tytułów tych arcydzieł nie pamiętam i nie bardzo chce mi się szukać, bo to nieistotne. Myślę, że wszystkie współczesne komedie romantyczne są podobne. Wszystko jest w nich takie skomplikowane. Już nie wiadomo kto się tu w kimś zakocha. Kiedyś było oczywiste, że Meg Ryan spotka Toma Hanksa i przepadnie w miłości. Teraz wszystko jest możliwe. Relacje w filmach skomplikowały się tak samo jak w życiu i już nic nigdy nie będzie przejrzyste.
Tytuł pracy dla mojego przyjaciela miał brzmieć: Komedia romantyczna. Ewolucja kulturalna a ewolucja gatunku.

wtorek, 21 stycznia 2014

Update Ayn Rand i Sztuka! Będzie zdjęcie!

Muszę przyznać - jestem zajebiście mądra. Okazuje się, że moja koncepcja o Ayn Rand była słuszna - owa filozofka była bardzo, ale to bardzo radykalna i otaczała się tylko ludźmi, którzy zgadzali się z nią w 100% (chodzi o ludzi, z którymi współpracowała).
Poza tym chyba jednak ją lubię, chociaż muszę się bardziej wczytać. W każdym razie z tego co opowiadał ćwiczeniowiec, Ayn Rand jest libertarianką z bardzo tradycyjnym podejściem do kobiecości. Gdyby nie to, że jest wojującą antychrześcijanką, polubiłabym ją bardziej. Ale zapowiada się ciekawie, więc polecam.

No i sztuka. Obraz autorstwa Sidneya Nolana. Natknęłam się na niego, bo mi się nudziło i sprawdzałam kto umarł w dzień moich urodzin. On umarł.
No i tak generalnie słabe te jego dzieła (w moim plebejskim guście), ale ten obraz mnie totalnie rozwalił. Przecież tu prawie nic nie widać! A ja wszystko widzę. Wszystko rozumiem. Niezbyt często się zdarza, żeby sztuka przemawiała do mnie tak jak literatura czy muzyka. Wiecie, to uczucie, które udowadnia, że ludzie mają duszę. A ten obraz to robi.
Tytuł: Mrs Fraser and the Convict
Eliza Fraser to laska, której statek rozbił się na wyspie australijskiej (nazwano ją po niej Fraser Island). Na tej wyspie znalazł ją skazaniec i zbieg John Graham, który chodził nago, tak samo jak Aborygeni zamieszkujący wyspę.
Koniec historii na dziś. Popatrzcie sobie.

sobota, 18 stycznia 2014

Kobieta a mężczyzna

Czytam sobie właśnie tekst na zajęcia, a nawet kilka, bo mi się spodobała książka. Jest to zbiór esejów filozoficznych. Tytuł: "Cnota egoizmu". Autorzy: Ayn Rand i Nathaniel Branden. Zaczęłam od Pana, bo akurat jego teksty były zadane. Dlatego zaczęłam czytać dalej. Filozofowie (można tak nazywać wszystkich, którzy piszą o filozofii?) poruszają się w obrębie zagadnień etycznych, czyli tych, które mnie interesują bardzo. Poglądy wyrażane przez Brandena mnie przekonały. Tak jak on uważam, że egoizm jest niesłusznie oczerniany i nie można go traktować tylko jako spełnianie swoich durnych zachcianek czy kaprysów, ale

zgodnie ze słownikową definicją - trzeba o nim myśleć jako troską o swoje dobro. A co w tym złego?
Teraz przeszłam do eseju otwierającego zbiór, autorstwa Pani. Rand twierdzi, że kodeks etyczny jest konieczny dla ludzi, ale musi być on całkowicie racjonalny, oparty właśnie na tym, żeby człowiek przetrwał jako on sam.
I tak to sobie czytam, trochę się irytuję i doszłam do takiego wniosku (chociaż nie dałabym sobie nic za to uciąć), że chyba jeśli ktoś dałby mi te dwa eseje bez nazwisk twórców i kazał określić, który był pisany przez kobietę, to zgadłabym. Dlaczego? Bo kobiety są dużo ostrzejsze w wyrażaniu swoich poglądów, zawsze dużo bardziej radykalne, bardziej oddane sprawie i zapalone. Nawet islamscy terroryści twierdzą, że ich siłą są kobiety.
Ayn Rand właśnie taka jest. Stworzyła jakąś koncepcję i całą sobą w nią weszła, bez reszty.
Oczywiście mogę się mylić. Szczególnie, że jej tekstu jeszcze nie doczytałam ;)

Ps. Jako że posiadam już tę mądrość życiową, podzielę się nią z Internetem - oszczędzajcie całe życie, żeby kupić sobie albo swoim latoroślom futra! Albo szukajcie ich na lumpach, tak jak ja. Niezależnie od tego, co mówią Zieloni. Nigdy nie było mi cieplej zimą. Polecam serdecznie. Dobranoc.

sobota, 11 stycznia 2014

Co jest najważniejsze

Wczoraj i dziś przeglądałam ofertę około 18 tysięcy przedmiotów na Uniwersytecie Warszawskim, czyli generalnie wszystkich przedmiotów, jakie tam mają. Męczące, ale jak się nie ma ogarnięcia, to trzeba się męczyć.
Po dotarciu do końca tej szalonej listy zdziwiłam się, że tak się humanistów spycha na margines, ponieważ najwięcej zajęć dotyczyło:

  1. historii (czegoś)
  2. języka i tłumaczeń
  3. stosunków międzynarodowych bardzo szeroko rozumianych
Faktycznie, sporo też było "technologii informacyjnych" i "zarządzania". Ale jednak.
No więc już wiemy, co jest dla ludzi najważniejsze. Jakoś nie dziwi mnie ten wynik.

piątek, 10 stycznia 2014

Zróbmy z kurwy ekskluzywną kurwę!

Nie wiem dlaczego, ale ostatnio zaczęłam oglądać sobie jakieś tam różne programy w TVNie. Dawno nie byłam na bieżąco z telewizją, bo rodzinnie postanowiliśmy, że odpuszczamy sobie to medium. Teraz też nie jestem na bieżąco i chyba wracam do nie oglądania, bo to, co dziś oglądałam przebiło wszystko, co widziałam do tej pory. Najgorsze, że to przykład z naszego polskiego podwórka.
Do obiadu włączyłam sobie program "Sablewskiej sposób na modę", czy jakoś tak. W programie chodzi o to co zawsze, czyli bierze sobie taka stylistka przeciętną Polkę i poddaje ją metamorfozie, która oczywiście ma zmienić całe jej życie.
W odcinku, który oglądałam, do programu przyszła kurwa. Taka najprawdziwsza. No i przedstawiła swoją smutną historię: ma trójkę dzieci, mąż ją zostawił, kolejny partner, który zmajstrował jej jedno z tych dzieci również, po czym dotknęła ją taka bieda, że nawet na mleko dla dzieciaka nie miała, więc poszła się kurwić.
Bardzo smutne, prawda. Ale jednak nie wszystkie kobiety borykające się z biedą, zaczynają sprzedawać
ciało.
Sablewska oczywiście powiedziała, że to bardzo smutne i że ona nie ocenia. To samo doktor medycyny estetycznej, który bohaterce coś tam powstrzykiwał, żeby wyglądała młodziej. I jeszcze powiedział, że nie ma słuchać głosów ludzi, którzy chcieliby ją potępiać. O nie proszę pani, oni najwyraźniej nie rozumieją tego dramatu.
Skoro już przy medycynie jestem - myślałam, że od jakiegoś czasu panuje trend na naturalność i wydobywanie najlepszego, co się w sobie ma. Szkoda, że się pomyliłam.
Kobieta faktycznie wyglądała lepiej niż przed swoją wielką przemianą. No i cały czas płakała, co mnie do szału doprowadzało (może jestem trochę męska, bo to podobno płeć brzydka się denerwuje przy kobiecych łzach), powtarzała też, że skoro ktoś w nią uwierzył, to i ona uwierzy. I że musi wreszcie podjąć jakieś zmiany w swoim życiu.
Przyszła ta baba do programu z manicurem od kosmetyczki, a nawet dwoma. Które na pewno trochę kosztowały. Coś mi mówi, że taki łatwy pieniądz jednak jej nie śmierdzi.
Przyznaję, dostała na koniec bilet na kurs kosmetyczny, żeby może jednak ogarnąć się w życiu.
Cholera, może jestem zbyt cyniczna?