czwartek, 20 marca 2014

Potrzebuję tłumacza... rzeczywistości

Polacy o rodzimej administracji i urzędach mogą powiedzieć naprawdę wiele i to niestety złego, ale ja ich wszystkich przebiję! Bo niewielu Polaków musi się udać do Wydziału do Spraw Cudzoziemców, a ja dzisiaj musiałam i co to był za ubaw!
Nikt, absolutnie nikt nie mówił tam po angielsku. Dlatego zresztą musiałam tam być ja, bo moja biedna koleżanka potrzebowała tłumacza. Tak jej powiedziano przez telefon, kiedy wzywano ją na rozmowę: proszę przyprowadzić tłumacza.
Kazano jej przyjść na dziewiątą, ale przecież nikogo nie zdziwi, że o tej godzinie nic nie załatwiłyśmy. Tułałyśmy się od pokoju do pokoju, wszędzie nam mówili, że to nie tu. Chociaż w teorii wiedziałyśmy, że powinnyśmy się znaleźć w pokoju 41 (później się okazało, że jednak 44, ale nie wiem czy to pomyłka koleżanki czy urzędników, więc nie oceniam). Przesiedziałyśmy w licznych kolejkach liczne godziny, przez co dorobiłam właścicieli automatu z paluszkami solonymi, aż w końcu Rika (koleżanka) odbiera telefon i ktoś się jej pyta, czemu nie przyszła o 9. Oczywiście słuchawka została przekazana w me ręce, ja próbowałam zachować spokój i nie krzyczeć, przeszłyśmy grzecznie pod wskazany adres, a co się tam okazało?
Że wezwano szanowną Rikę, bo źle napisała podanie. Jak to źle? Bo tytuł nie mógł być "Wniosek o ponowne rozpatrzenie", tylko "Odwołanie od decyzji". Poza tym wszystko było ok. Poważnie.
Nie wiem jak by sobie Rika tam poradziła sama, bo wszystko załatwiałam za nią ja, dogadując się oczywiście w ojczystym języku. Jakby w ogóle było co załatwiać...
No i taki smaczek na koniec: wszystkie informacje, ulotki, plakaty, wszystko wiszące na tych śmiesznych korkowych tablicach na korytarzach było po polsku. Gotowe druczki do wypełniania (o przyznanie wizy i takie tam) też. A mój hit sezonu to ten tu plakat, co to go aż uwieczniłam na zdjęciu, patrzcie i podziwiajcie. Jakby ktoś nie zauważył w jednej z tych chmurek jest napisane "Potrzebuję tłumacza..."

1 komentarz: